Korespondent dyplomatyczny „Polityki” był zdumiony, kiedy spotkał prezydenta Libanu pana Emile Lahoud z małżonką w jednym z warszawskich hoteli, a nie w Belwederze, gdzie zazwyczaj zatrzymują się szefowie państw, bawiący w naszym kraju z wizytą oficjalną. Jak się okazało, strona polska oferowała Belweder prezydenckiej parze, a osobom towarzyszącym – pobliski hotel rządowy przy ulicy Parkowej.
Niestety, ani uroda, ani prestiż rezydencji nie wywarły dostatecznego wrażenia na libańskiej grupie przygotowującej wizytę, która zdecydowała, że goście zamieszkają w hotelu. Powód: prezydent Lahoud nie lubi rozstawać się z pozostałymi członkami delegacji, których – wraz z osobami towarzyszącymi – było około dwudziestu. Dla strony polskiej okazało się to kosztowne (ceny hotelu kształtują się od kilkuset euro za pokój do tysiąca i więcej za apartament), kłopotliwe ze względów bezpieczeństwa oraz bolesne z powodów patriotycznych. Wysiłek jednak się opłacił. Na zakończenie wizyty dostojny gość uznał, że strona polska wywiązała się znakomicie „do najdrobniejszego szczegółu”. Wrażenie to uległo prawdopodobnie wzmocnieniu po następnym etapie podróży prezydenta Lahouda, którym była stolica Białorusi.
Jak się dowiadujemy, w przyszłości Kancelaria Prezydenta zamierza stawiać sprawę bardziej kategorycznie: Belweder – albo... Belweder.