Oświęcim, godz. 6 rano. 43-tysięczne miasteczko spowija jeszcze nocny mrok. Przez puste pole w stronę rozbłyskującej hali suną pojedyncze postaci. Mroźno, pod nogami skrzypi ubity śnieg. Trenerka Ewa Lofek wstała jak zwykle o 5.15, żeby zdążyć na zajęcia z oddalonego o 25 km od Oświęcimia Zatorza. O 6.30 rusza trening najmłodszej grupy 5–7-latków. Przedszkolaki nie rokują jeszcze na tyle poważnie, żeby zajmować cenny lód o bardziej ludzkiej porze.
Z magnetofonu sączy się muzyka, z poustawianych za bandą termosów unosi się zapach herbaty z cytryną. Usadowieni w zwartej grupie rodzice, trochę z zaspania, a trochę z hipnotycznego zachwytu, podążają skupionym wzrokiem za nieporadnie sunącymi po lodzie łyżwami. – Na zawodach to się w człowieku coś gotuje – tłumaczą rodzice przy kawie, wypijanej codziennie punkt 7 rano, tuż po otwarciu kafejki – aż coś człowieka w środku pali. Takie to są emocje.
– U nas lód to droga wyjścia na świat – Iwona Mydlarz-Chruścińska, trenerka z 25-letnim stażem, tłumaczy łyżwiarską potęgę Oświęcimia podczas wieczornych zajęć najstarszej grupy, ćwiczącej właśnie przed zbliżającymi się mistrzostwami Polski. Syna Mateusza, dziś 16-latka, kilkukrotnego mistrza Polski, po raz pierwszy przyniosła na lodowisko, kiedy miał tydzień – leżał sobie w torbie na bandzie. – Jaką inną szansę ma dziecko z górniczej rodziny spod Oświęcimia, żeby gdziekolwiek wyjechać?
Więc życie w Oświęcimiu kręci się wokół tafli.