Kurs dolara, jak cena każdego innego towaru, zależy od gry popytu i podaży. Jeśli spada, i to w tak dziarskim tempie jak w ostatnich miesiącach, to znaczy, że popyt na amerykańską walutę maleje w stosunku do jej podaży. Dolar słabnie, bo Ameryka żyje ponad stan. Jej rząd wydaje znacznie więcej, niż wynoszą jego przychody, kraj inwestuje więcej, niż oszczędza, a wszystko to drogą zadłużania się za granicą.
Wartość dolara spada przede wszystkim w wyniku ogromnego i wciąż rosnącego amerykańskiego deficytu zarówno w budżecie jak i w bilansie handlowym kraju. Za drogą wojnę zwykle płaci się wyższymi podatkami albo radykalnymi cięciami w innych wydatkach federalnych. Prezydent George Bush postanowił w tym samym czasie ciąć podatki i prowadzić wojnę, co musiało doprowadzić do galopującego deficytu. Budżet federalny USA jeszcze w 2000 r. wykazywał nadwyżkę w wysokości 2,5 proc. PKB, a w 2003 r. miał deficyt równy 4 proc. PKB. Nadwyżka importu towarowego nad eksportem w 2003 r. przekroczy 500 mld dol. Wszystko wskazuje na to, że pod koniec bieżącego roku deficyt w rachunkach bieżących USA sięgnie 5 proc. PKB, czyli 600 mld dol. To tyle co PKB Australii albo Holandii.
Przybysza z odległej planety mocno by zapewne zdumiał fakt, że najbogatsze państwo świata stało się największym na świecie pożyczkobiorcą, zaciągając długi w takich krajach jak Chiny i Indie, gdzie miliony ludzi żyje za mniej niż dwa dolary dziennie. Dziś zadłużenie netto Stanów Zjednoczonych wobec reszty świata przekracza 2 bln dol. Imperium Rzymskie zżarłaby zazdrość, gdyby widziało dzisiejszą Amerykę: Rzymianie musieli się mocno gimnastykować, aby ściągnąć podatki ze swego imperium; tymczasem Stanom Zjednoczonym świat po prostu wręcza pieniądze.
Każdego dnia obcokrajowcy, zagraniczne firmy i rządy wydają półtora miliarda dolarów na zakup amerykańskich obligacji, akcji, przedsiębiorstw czy nieruchomości.