Piotr Sarzyński: – Jeszcze trzy lata temu nikt nie słyszał o pani sztuce. Dziś pojawia się ona w najbardziej prestiżowych galeriach Europy. Błyskawiczny sukces – to chyba bardzo przyjemne?
Monika Sosnowska: – Przede wszystkim wygodne. Dzięki licznym zaproszeniom mogę realizować duże instalacje i myśleć o poważnych przedsięwzięciach artystycznych, na które samej nie byłoby mnie stać. Sukces ułatwia pracę. A przy okazji pozwala wiele podróżować, poznawać ciekawych ludzi, zbierać doświadczenia. Ale też mam poczucie, że najciekawsze były początki, gdy człowiek ryzykował i nie wiedział, co z tego wyniknie. Dziś zaczynam się czuć trochę jak robot, jak trybik w maszynie. Bez przerwy wyznacza mi się jakieś terminy, oczekuje, że będę miała pomysł na określony dzień i zrealizuję go także na określony dzień. Stawia się konkretne pytania w sprawach tak subtelnych, a nawet nieuchwytnych jak idee. To wszystko nie pasuje do sztuki i – przyznam – trochę mnie przeraża.
Widać nie odrobiła pani wcześniej lekcji pod tytułem „jak robić karierę?”
To prawda. Nigdy nie przygotowywałam żadnej strategii robienia kariery, nawet o niej nie myślałam. Pochłaniała mnie twórczość, interesowały własne prace i ich odbiór. Sukces przyszedł dość nagle i niespodziewanie.
Co go poprzedziło?
Po pierwsze, studia w poznańskiej Akademii Sztuk Pięknych. To była normalna uczelnia w polskim stylu, czyli dość konserwatywna. Ja jednak miałam szczęście trafiając do pracowni prof. Jarosława Kozłowskiego, artysty niezwykle otwartego, który pomógł mi zrozumieć współczesną sztukę i jej problemy. Dzięki temu szybko rozstałam się z tradycyjnym malarstwem, odchodząc coraz bardziej w stronę artystycznych działań w przestrzeni.