Wbrew opinii Leszka Millera u socjaldemokratów wcale nie obowiązuje zasada, że szef partii powinien być zarazem szefem rządu. Willy Brandt padł w 1974 r. – mimo że łączył oba stanowiska. Obaliła go fronda w kierownictwie SPD (odkrycie szpiega Stasi w urzędzie kanclerskim było tylko pretekstem). Helmut Schmidt padł w 1982 r., ponieważ funkcji nie łączył i stracił kontakt z bazą partyjną. Również Gerhard Schröder został szefem SPD w 1999 r. w warunkach wyjątkowych, bo urzędujący szef – Oskar Lafontaine – zdezerterował jako przewodniczący i jako minister finansów.
Rezygnacja Gerharda Schrödera z kierowania partią i objęcie kierownictwa SPD przez Franza Münterferinga jest rezultatem dramatycznego spadku popularności tej formacji do 24 proc. oraz oporów lewego skrzydła i związków zawodowych wobec reform socjalnych porównywalnych z naszym planem Hausnera. Schröder oddał część władzy, ale jej nie stracił. Jeśli pod sprawną ręką Münterferinga, który jest dobrym przewodniczącym frakcji parlamentarnej SPD i doskonałym strategiem w kampaniach wyborczych, socjaldemokratom uda się przebrnąć przez serię tegorocznych wyborów do landtagów, to w 2006 r. kanclerz może mieć pewne szanse. Pod dwoma warunkami: że obecna poprawa koniunktury się utrzyma i że nie będzie przedwczesnych wyborów.