W zamierzchłej przeszłości, kiedy miasto dzielił mur, którego marnych szczątków nie sprzedaje się już pod Bramą Brandenburską, lecz w sklepie z eleganckimi pamiątkami (cena artystycznie oprawionego kawałka – 200 euro!), festiwal był manifestacją kina politycznego. Sprawozdawcom z kolejnych konkursów tytuły same się narzucały: kino ponad murem, sztuka ponad podziałami itp. Czasem coś zgrzytało, na przykład kiedy Rosjanie obrazili się z powodu pokazu „Łowcy jeleni”, a wraz z nimi solidarnie pogniewały się delegacje bratnich krajów i razem opuścili festiwal. Ale po roku wszystko wracało do normy.
Tymczasem w konkursie głównym ostatniego festiwalu nie pojawił się ani jeden tytuł z obszaru byłego obozu. Kierujący od kilku lat festiwalem dyrektor Dieter Kosslick (reprezentant pokolenia 1968 r.) tłumaczył w wywiadach, że po prostu nic ciekawego nie zostało mu przedstawione. Może ma rację. Jednocześnie deklarował, że Berlin w dalszym ciągu jest zainteresowany kinem politycznym, czego dowodem kilka tytułów w konkursie oraz znacząca nieobecność zapowiadanego wcześniej filmu „Dziennik motocyklowy”, przypominającego słynną podróż Che Guevary przez Amerykę Łacińską w 1952 r. W ostatniej chwili dzieło Brazylijczyka Waltersa Sellesa („Dworzec nadziei”) zostało jednak przechwycone przez Cannes.
Czarno na białym
Sztandarową pozycją kina politycznego nowej generacji miał być z pewnością reprezentujący RPA obraz „Kraj mojej czaszki”, wyreżyserowany przez rutynowanego brytyjskiego reżysera Johna Boormana. Rzecz dla Polaka bardzo interesująca, ponieważ zobaczyć tu można, jak inni rozliczają się ze złą przeszłością i jak zwycięzcy traktują przegranych, do niedawna panów i władców. Oglądamy w działaniu Komisję Prawdy i Pojednania, rodzaj ruchomego trybunału stanu utworzonego po zwycięstwie Mandeli.