Zaczęło się od pamfletu Roberta Kagana „Siła i bezsiła” z lutego 2003 r., w którym amerykański neocon (jak w polemicznym ferworze nazywa się w USA neokonserwatywnych ideologów prezydenta Busha) wyszydził Europejczyków, że są uczniami Kanta i jego babskiej jakoby („Europejczycy są od Wenus”) filozofii kosmopolitycznego „wiecznego pokoju” i jakiejś bezzębnej światowej republiki, która odwołując się do prawa międzynarodowego udaje „posthistoryczny raj”. Tymczasem żądna czynu i pragmatyczna Ameryka (ta „od Marsa”) jest uczniem XVII-wiecznego angielskiego filozofa i teoretyka państwa Tomasza Hobbesa, który wiedział, że na samym prawie nie można polegać, a bałagan i anarchię tego świata trzeba niekiedy trzymać w ryzach siłą.
Potem potoczyła się lawina. Nim „Spiegel” na nowy rok 2004 poświęcił okładkę (i całych 15 stron!) królewieckiemu wielbicielowi wina i górnolotnych myśli, Zachód został rozdarty przez dwa diametralnie przeciwstawne – francusko-niemiecki pacyfizym i anglosaski bellicyzm – odwołania do Oświecenia.
Jest też coś z naszego podwórka. Już 31 stycznia 2003 r. Heribert Prantl, jeden z najlepszych komentatorów niemieckich, przykładając nam w „Süddeutsche Zeitung” za wiernopoddańczy wobec USA List Ośmiu, przytaczał w swym komentarzu kantowską definicję Oświecenia jako „wyjścia ludzi z zawinionej przez nich samych niedojrzałości” (Kantowskie „Unmündigkeit” można tłumaczyć nawet jako samozawiniony brak prawa głosu, współdecydowania. I w takim właśnie samozawinionym stanie – pisał Prantl – niczym wasal wobec seniora, znajdują się państwa europejskie wobec USA: „Polityka europejska nie jest w stanie posługiwać się własnym rozumem bez sterowania przez USA”.