Archiwum Polityki

Gram muzykę mieszkaniową

Rozmowa z Andrzejem Smolikiem, laureatem Paszportu „Polityki”

Mirosław Pęczak: – Z czym kojarzy ci się clubbing?

Andrzej Smolik: – Z czymś, co ma związek ze słowem klub. Tyle że tu chyba nie chodzi o klub dżentelmenów, o wyrafinowaną kulturę, tylko o zabawę, o ludzi, którzy w weekendy idą w miasto i szukają miejsc, gdzie mogliby zapomnieć o dniu powszednim.

Zadałem to pytanie nie bez powodu, bo to, co robisz, w rozmaitych recenzjach i komentarzach opatruje się terminem muzyka klubowa.

Wiem o tym, ale nie bardzo się zgadzam. Muzyka, jaką robię, jest rzeczywiście kameralna, dobrze się ją odbiera w niewielkich salach, ale jest muzyką raczej mieszkaniową niż klubową. To nie podkład do tańca, co odpowiadałoby atmosferze klubu, to jest rzecz do słuchania. Na pewno nie czuję się tak zwanym artystą klubowym. Dziś w klubach zazwyczaj nie grają zespoły, tylko didżeje puszczają muzykę z płyt. Kiedyś było tak – najpopularniejsi wykonawcy grali na stadionach, a ci mniej popularni w klubach i o nich mówiło się, że są klubowi. Jeśli wiem, że moja muzyka nie nadaje się na stadiony, nie znaczy od razu, że mam być klubowy, a didżejem też nie jestem.

W zeszłym roku ukazała się twoja druga płyta autorska. Pierwsza rok wcześniej, a jesteś obecny na scenie od ponad 10 lat. Dlaczego tak późno wyszedłeś z cienia?

I późno, i wcześnie. To prawda, że nie firmowałem swoim nazwiskiem wcześniejszych projektów, ale nawet teraz nie czuję się liderem. Po prostu kocham muzykę i kiedy przez lata grałem w zespole, jakoś nie miałem potrzeby, aby być dowódcą. Może dlatego, że byłem klawiszowcem, a nie wokalistą czy gitarzystą, a poza tym wiedziałem, że liderowanie niesie za sobą odpowiednio większy stres, a niekoniecznie większą satysfakcję z tworzenia muzyki.

Polityka 8.2004 (2440) z dnia 21.02.2004; Kultura; s. 60
Reklama