W Paryżu można usłyszeć taki dowcip: Jak nazywa się jedyny kraj arabski, który nie ma ropy naftowej? – Francja. Taki nastrój sprzyja twardemu kursowi w polityce. W Zgromadzeniu Narodowym ustawa o symbolach religijnych przeszła gładko, choć po długiej i burzliwej debacie. Za zakazem było aż 494 posłów, w tym prawie cała opozycja, przeciw – 36, głównie komuniści. Prezydent Jacques Chirac od dawna ustawę popierał. Miał w tym, razem ze swą parlamentarną większością, interes czysto polityczny: odebrać głosy radykalnej prawicy przed nadciągającymi wyborami regionalnymi. Populiści Le Pena trafiają dobrze w nastroje wielu rdzennych Francuzów, którzy mają dość imigrantów. Mogą lubić kebab i arabskie rytmy, mogą uważać piłkarza Zinedine’a Zidane’a za chlubę narodu, ale na co dzień nie trawią muzułmańskiej inności kulturowej.
Chirac i premier Raffarin nie powiedzą tego otwarcie, ale ustawa o symbolach może im pomóc przekonać elektorat, że rząd broni tożsamości republiki. We Francji, dziedziczce Wielkiej Rewolucji i Oświecenia, znaczy to: bronimy zasad republiki świeckiej, ścisłego rozdziału religii od państwa. I ten kurs ma poparcie Francuzów. W świeżym sondażu zamówionym przez czasopisma „Le Parisien” i „Elle” widać to czarno na białym: za zakazem jest 69 proc. ankietowanych, przeciw – 29 proc. Mało tego: wśród tradycyjnie tolerancyjnych zwolenników lewicy zakaz popiera 66 proc. (na prawicy – 75 proc.), wśród muzułmanów aż 42 proc. (przeciw jest 53 proc.), a i wśród kobiet-muzułmanek zakaz ma więcej zwolenniczek niż przeciwniczek – 49:43 proc.! W takiej atmosferze obrona czapki frygijskiej – symbolu rewolucji, z której dzisiejsza Francja wywodzi swe korzenie – musi przemawiać do narodowej wyobraźni.