Ledwo nieco oswoiliśmy się ze strachem przed zjedzeniem wołowiny zakażonej prionami, a znów z obawą spoglądamy na talerz. Tym razem z powodu łososi. Amerykańscy naukowcy z Uniwersytetu Stanowego w Nowym Jorku przeprowadzili zakrojone na szeroką skalę badanie ryb i odkryli w nich wiele szkodliwych substancji, w tym m.in. dioksyny, polichlorowane bifenyle oraz insektycydy chloroorganiczne.
Co pływa w łososiu?
Najgorzej wypadły europejskie łososie hodowlane z Norwegii, Szkocji i Wysp Owczych. Zdrowsze okazały się ryby z hodowli północnoamerykańskich, a już najzdrowsze łososie żyjące dziko w Pacyfiku, łowione przez rybaków z USA. Konkluzja raportu jest taka, by znacznie ograniczyć jedzenie europejskich łososi hodowlanych.
Podobnego zdania jest Maciej Dlouhy, prezes Krajowej Izby Rybackiej, organizacji zrzeszającej polskich rybaków bałtyckich. Od dawna ostrzega przed szkodliwością ryb hodowlanych, które nie tylko nie służą zdrowiu polskich konsumentów, ale też zagrażają interesom rybaków. Dlatego Dlouhy jest zadowolony, że Amerykanie głośno powiedzieli prawdę o norweskich łososiach, które są przekleństwem również i jego, bo prezes ma kuter łowiący dorsze i łososie. O nawiązaniu równorzędnej konkurencji nie ma nawet mowy, bo dużo tańsze łososie hodowlane zalewają rynek. Rocznie importuje się ich 13 tys. ton, podczas gdy polscy rybacy dzikich łososi łowią na Bałtyku zaledwie 200 t.
– My od razu podejrzewaliśmy, że z norweskim łososiem jest coś nie tak. W hipermarketach jest sprzedawany po cenach dumpingowych – 8,99 zł za kg. Wreszcie wiemy, dlaczego. Żeby się pozbyć tego barachła – przekonuje Dlouhy.
Prezes Krajowej Izby Rybackiej od dawna stara się upowszechnić wiedzę o zagrożeniach, jakie niosą norweskie łososie.