Okres oczekiwania na przeboje filmowe zza oceanu tak się wydatnie zmniejszył, że skłoniło to Mariusza Czubaja do skomentowania zjawiska „globalnych premier” słowami wybitymi wręcz w tytule: „Nadają (takie premiery) dziełom rangę, a nam miłe poczucie, że jesteśmy obywatelami świata” [art. „Globalny stragan”, dot. premier filmowych, Polityka 44/03]. Oczywiście cieszę się z takiego obrotu spraw, zwłaszcza gdy chodzi o szybką premierę filmu wybitnego, a przynajmniej ciekawego. Jednak bicie w tym procesie jakichś sportowych rekordów („po piątku w najbliższy wtorek”) już mnie tak szalenie jak Czubaja nie cieszy. Czy jakieś wzruszające dzieło obejrzę dziś, czy za trzy miesiące – nie ma dla mnie istotnego znaczenia. W każdym z tych dwóch przypadków wzruszać się będę jednakowo. A że jakiś kicz obejrzę w Warszawie równocześnie z Amerykaninem w Kalifornii, w niczym mi usterek tego kiczu nie zrekompensuje. Oczywiście magnaci z Hollywood bardzo by chcieli, byśmy wierzyli, że sama data premiery nada rangę każdemu filmowi, w tym i nieudolnemu gniotowi, ale to przecież kłamstwo. Film jest albo dobry, albo niedobry. Kropka.
To nie widzowi tak strasznie zależy na szybkiej premierze, to polskiemu dystrybutorowi. Przy prawie równoczesnej premierze hollywoodzkiego hitu w USA i w Polsce zaoszczędzi on na kampanii reklamowej, bo za darmo będzie korzystał z rozgłosu tego filmu w zagranicznej prasie, TV, Internecie. Przy opóźnieniu premiery będzie musiał zaczynać wszystko od nowa. Nie miejsce tu na opis szczegółowy rynku kin w Polsce, ale jest on tak ustawiony, że tylko owe wielkie konsorcja mogą swój film pokazać w tydzień po światowej prapremierze.