Leszek Miller nie czekał, aż w partii roz-pęta się kolejna dyskusja o oddzieleniu stanowiska premiera od przewodniczącego partii. Powiedział: ustępuję, wybierajcie następcę. Zabrzmiało to tak, jakby mówił: chcieliście skoczyć do gardła mnie, skaczcie teraz sobie.
Przewidziana na 6 marca konwencja partii miała udzielić władzom wotum zaufania. Wrzenie i chaos w szeregach Sojuszu sprawiły, że głosowanie nad wotum stało się mocno niepewne. Dla tej partii spadek poparcia poniżej 15 proc. to prawdziwa klęska. W czerwcu wybory do Parlamentu Europejskiego, a tu brak perspektywy, że przynajmniej jeden mandat w każdym okręgu przypadnie Sojuszowi. Sondaże pokazują, że może ich być, jak dobrze pójdzie, zaledwie 9. Istniało więc duże prawdopodobieństwo, że Leszek Miller podczas konwencji poniósłby pierwszą bardzo spektakularną porażkę we własnej partii. Uniknął jej zapowiadając rezygnację. Ma się teraz skupić na kierowaniu rządem i wprowadzaniu w życie planu wicepremiera Hausnera. Jeszcze kilka dni temu obowiązywała zasada: kierownictwo partii i rządu musi być w jednym ręku. Teraz ta zasada gwałtownie się zmienia: mogą być dwa ośrodki, a nawet trzy. W końcu kanclerz Schröder, przyjaciel Leszka Millera, również zrezygnował z kierowania partią i skupił się na zadaniach rządowych. Polityk musi być elastyczny i Leszek Miller tę elastyczność niewątpliwie wykazuje.
W czerwcu ubiegłego roku po wygranym wotum zaufania Miller mógł ogłosić zwycięstwo, teraz już tylko może trwać na stanowisku premiera, w tym ostatnim okopie, za murem w postaci konstytucji dobrze chroniącej rząd mniejszościowy przed upadkiem. Wokół jednak coraz więcej spalonej ziemi, partia w coraz większej rozsypce, żadnego wyraźnego planu politycznego, premier, coraz bardziej zmęczony, fizycznie cierpiący w efekcie katastrofy helikoptera, budzi już tylko niechęć.