„Salome” Richarda Straussa to rzecz zawsze warta posłuchania. Czy i obejrzenia – zależy od reżysera. W Operze Narodowej to dzieło nie ma pod tym względem wielkiego szczęścia. Realizacja sprzed 11 lat rozgrywała się w scenerii banku z lat 90.: białe marmury, sztuczne kwiaty i wodotrysk. W najnowszej inscenizacji przygotowanej przez gości z Czech i Słowacji akcja przeniosła się przed fronton banku o architekturze początku XXI w., tylko widoczny z tyłu wielki księżyc, często przybierający krwawe odcienie, przypomina o dusznej atmosferze nocy, wyzwalającej najniższe instynkty. Współczesna Salome jest jak przerośnięte, zepsute dziecko wychowane na grach komputerowych: nie ma pojęcia, co to śmierć, więc dopiero obcując z uciętą głową proroka Jochanaana zdaje sobie sprawę, że to jednak nie to, czego pragnęła. Taniec zaś księżniczki przed ojczymem, Herodem, nie jest – jak to bywa w tradycyjnych realizacjach – popisem kunsztu, lecz grą na najprymitywniejszych instynktach, a do tego wystarczy zwykły striptiz. Jeśli ma się taki biust jak kanadyjska Finka Eilana Lapalainen, to nieźle; gorzej, że i ona, i reszta śpiewaków muszą ostro forsować głosy, by przebić się przez wielką masę (pięknie, co prawda, brzmiącej) orkiestry. W poprzedniej realizacji ten problem rozwiązano cofając orkiestrę w głąb sceny, za scenografię. W tej wersji może trzeba byłoby grać nieco ciszej?
Dorota Szwarcman
++ dobre
+ średnie
– złe