Archiwum Polityki

Ameryka w skali „Fahrenheita 9/11”

Michael Moore nie boi się posądzeń o tendencyjność. Choć w Polsce powinien.

Na plakacie reklamującym film uśmiechnięty Moore trzyma za rączkę Busha. Sens fotomontażu jest oczywisty – oto reżyser wyprowadza prezydenta z Białego Domu, który widać w tle. Już po obejrzeniu kilku scen „Fahrenheita 9/11” mamy pewność, że główny bohater nie zwiódł Moore’a. Jak na komendę robi niemądre miny, długo i ciężko myśli, zanim powie banał, w dodatku próbuje popisywać się, np. wygłasza do kamery podniosły speach o konieczności walki z terroryzmem, by skończyć: „Teraz zobaczcie, jaki mam strzał”. Nagranie odbywało się bowiem na polu golfowym. Albo słynna już scena pokazująca Busha w chwili, kiedy dowiaduje się o ataku na World Trade Center. Przez 7 minut siedzi w klasie, którą akurat wizytuje, słucha bajeczki o koziołku i robi niewyraźne miny. O czym wtedy myślał? Reżyser wie – zapewne o biznesowych kontaktach jego familii z rodem ibn Ladenów. To jest właśnie próbka stylu Moore’a – obiektywny obraz archiwalny plus bardzo subiektywny komentarz własny.

Michael Moore, którego boi się dziś Ameryka (w filmie widzimy, jak politycy uciekają na jego widok), stworzył własną formułę filmu, który z trudem poddaje się gatunkowym kwalifikacjom. To swoisty dokument czy raczej zaangażowany reportaż telewizyjny, połączony z politycznym kabaretem, gdzie w roli konferansjera komentującego obraz występuje sam reżyser, z wyglądu przypominający nieco komika Benny’ego Hilla. Wizerunek ów mocno kontrastuje z jego zawziętością i bezkompromisowością. Potrafi wszędzie wepchnąć się z kamerą, zadawać bezczelne pytania. Umiejętnie „pod tezę” wybiera zdjęcia dokumentalne. Czasami dla wzmocnienia efektu wmontowuje kawałki klasycznych amerykańskich filmów fabularnych, co zobaczymy też w „Fahrenheicie”.

Polityka 30.2004 (2462) z dnia 24.07.2004; Komentarze; s. 19
Reklama