Nixon był wyjątkowo uparty i nie chciał ustąpić aż do momentu, w którym kongres zdecydować miał o odebraniu mu urzędu. Jego nielegalne działania i postawa groziły demontażem systemu prezydenckiego w Stanach Zjednoczonych, straty, które wyrządził, ciążyły Ameryce bardzo długo.
Helmutowi Kohlowi odebranie urzędu już nie grozi, ale jego zachowanie przypomina postawę Nixona. Jest politykiem wielkiego formatu, kanclerzem Niemiec, który nie popełnił historycznych błędów w decydującym dla losów kraju momencie zjednoczenia. I podobnie jak Nixon, Kohl nie chce ponosić osobistych konsekwencji z powstałej sytuacji, zaś w jego partii, CDU, brakuje polityków z odwagą, którzy by go do tego namówili. Ich postawę można zrozumieć - Kohl jest tak wpisany w historię Niemiec i partii, że nie można go wysłać na polityczną pustynię jednym ruchem. Kohl ma wobec kraju niewątpliwe zasługi i byłemu kanclerzowi nikt ich nie odbierze. Pomniejszyć może je jednak on sam, jeśli swój osobisty los postawi ponad interesem swojego następcy, swojej partii i w końcu systemu politycznego.
Afera, która burzy pomnik Kohla, jest w gruncie rzeczy banalna. Dotyczy ukrytego finansowania CDU i nie jest wcale pierwszą (ani największą) tego typu w historii powojennych Niemiec. W latach 80. wstrząsnęła Niemcami afera koncernu Flicka (finansowo wspierającego polityków), która wielu liberalnych polityków kosztowała utratę pozycji, stanowisk, urzędów, honorów i czci. Jedną z jej ofiar jest na przykład Otto Graf Lambsdorff, który ze sceny politycznej wprawdzie nie do końca zniknął, ale jeśli dzisiaj na nią wchodzi, to już tylko tylnymi drzwiami. Pokazała ona, że gospodarka, która potrzebuje przychylności polityków, chętnie płaci. Pieniądze podaje pod zielonym stolikiem, nie tylko dlatego, by nie mieć świadków, lecz i po to, by atmosfera nielegalności mocniej wiązała biorącego z hojnym sponsorem.