Groźby rosyjskiego prezydenta (choć on sam ledwie trzyma się na nogach) nie oznaczają załamania w stosunkach Rosji z USA. Zaraz po świętach Bożego Narodzenia do amerykańskiego dowództwa rakiet balistycznych w Colorado Springs przyjedzie 18 rosyjskich oficerów i naukowców, by wspólnie stawić czoło pluskwie milenijnej, która mogłaby narobić bigosu w systemach strategicznych Rosji. Rosjanie mają też pojeździć z Amerykanami na nartach. Rację więc ma premier Putin, który tuszując niemiłe wrażenie po wypowiedzi Jelcyna dowodził, że stosunki rosyjsko-amerykańskie są "bardzo dobre". Mimo to trzeba się obawiać, że ostre słowa Jelcyna to nie tylko pokazowy zabieg przedwyborczy (19 grudnia w Rosji będą wybory parlamentarne), lecz utrwalanie się niepokojącej tendencji w polityce rosyjskiej.
Nie można uwag Jelcyna składać na karb zmęczenia chorego przywódcy podróżą aż do Chin. Lekceważący ton Jelcyna wobec Clintona i Zachodu, podkreślanie mocarstwowej pozycji Rosji to coś, co rosyjscy wyborcy chcą słyszeć. "Niestety Jelcyn staje się tubą wielkorosyjskich resentymentów. Nic tak dobrze nie robi na duszę, jak wygrana wojna - i to jest naprawdę niebezpieczne" - taki komentarz usłyszałem w kołach dyplomatycznych w Warszawie. "Hasło: Bij Czeczena! konsoliduje Rosjan wokół Władimira Putina. To stare hasło. Trudno się dziwić, że my Polacy nie lubimy starych rosyjskich haseł".
W tę samą linię polityki rosyjskiej wpisuje się związek z Białorusią. W przestrzeni realnej nie dzieje się nic: deklaracja rosyjsko-białoruska z 8 grudnia zawiera elementy gospodarcze i wojskowe. Białoruś na pewno nie pomoże Rosji gospodarczo, a co do militariów, to i tak podróżnego z Polski na granicy z Białorusią witał żołnierz rosyjski. Jednak nowy związek, nie uznawany ani przez mocarstwa zachodnie, ani przez Polskę, to symbol i ostrzeżenie: Rosja może jeszcze odbudować ZSRR.