Rzadko zastanawiam się nad tym, dlaczego lubię to, co lubię, bo lubienie wydaje mi się uczuciem oczywistym. Lubię Beethovena i Prousta, lubię El Greca i Gauguina, zachwyca mnie katedra w Chartres i spora część paryskiej la Defence. Lubię Felliniego i Tarkowskiego, i całą wielką rzeszę innych twórców mojej dyscypliny, i w niej lubię wiele gatunków, również tych, których nigdy nie uprawiam - komedię, filmy muzyczne, filmy przygodowe i tak dalej.
Po tej liście moich upodobań nastąpi przykre wyznanie, że jest gatunek, w którym nie gustuję i tylko wyjątkowo czytam i oglądam utwory w nim usytuowane. Ten gatunek to tak zwana fantastyka z zaskakującym przymiotnikiem "naukowa".
Zwykła fantastyka - to Shakespeare w swojej "Burzy" czy w "Śnie nocy letniej", to bajkowy Calderon i opowieść o Królu Ubu. Na tej półce mam wielu ulubieńców. Gorzej, kiedy fantazja udaje naukowość i artysta proponuje mi wizję wysnutą z problemów dzisiejszych, ekstrapolowanych w stronę jutra (słowo "ekstrapolacja" jest właśnie ze wszech miar naukowe).
Miliony ludzi na świecie kochają ten gatunek, więc szukam w sobie błędu, który niszczy moje zainteresowanie obszarem "Gwiezdnych wojen", "Godzilli", a nawet "Solaris", które oglądałem z szacunkiem należnym obu autorom: Lemowi, którego eseistyka do dzisiaj jest dla mnie porywająca (i to dziś nawet może bardziej niż kiedyś), i Tarkowskiemu, dla którego żywiłem bezgraniczne zaufanie w materii artystycznego gustu.
Przypuszczam, że pierwszą przyczyną są moje odległe studia ścisłe. Nie pamiętam, aby wśród fizyków pasjonowano się szczególnie fantastyką. Wydaje mi się, że czterdzieści lat temu z tego, co się dzisiaj nazywa science fiction, wybieraliśmy człon pierwszy i on nas zadowalał.