Archiwum Polityki

Upadek człowieka pod Dworcem Centralnym

NULL

Wczesnym popołudniem w piątek 26 listopada w przejściu podziemnym pod Dworcem Centralnym pewien sprawiający wrażenie pijanego człowiek potknął się i jak długi runął na mokre, betonowe schody. Runął - mało powiedziane - to wyglądało tak, jakby on wpierw pod wpływem jakiejś niewielkiej eksplozji uniósł się w powietrze, jakby wzleciał, jakby niewidzialna Boża dłoń postanowiła wreszcie wstrząsnąć jego marnym żywotem, i ujęła go, i uniosła dobry metr nad ziemię, i z całych sił - co mówię z całych, z całkiem niecałych sił - cisnęła nim o ziemię. Kumpel, co temu upadłemu towarzyszył, najprzód był niezmiernie rad, z podszytym niekłamaną dumą jajcarskim uśmiechem spoglądał to na leżącego, to na gromadzących się gapiów - nie ma się co jego tryumfalizmowi dziwić, w końcu to jest wydarzenie, które się będzie latami przy kielichu wspominać: tak strzelić czachą o beton, w środku dnia, w centrum Warszawy, w sercu Polski.

Przechodziłem akurat obok i całe zdarzenie od początku dobrze widziałem, po paru sekundach z głowy leżącego w delikatnym artezyjskim rytmie jęła buchać krew. Wniebowziętego kumpla ten bujny krwotok jakby jeszcze bardziej ucieszył, uskrzydlił, wykonał on dziwny prawie taneczny krok, gest nieczytelny - nie było w gruncie rzeczy wiadomo, czy zabłocone buciory chce pragmatycznie uchronić, czy facecyjnie zamoczyć w tym, co tak szparko wypływało z nagle nieszczelnego kolegi.

Elementarna groza sytuacji jawnie docierała wszakże do zawsze tu licznych przechodniów, ja jak zwykle byłem oniemiały i sparaliżowany ze strachu, na szczęście w tłumie już było wyraźnie widać kilku skorych do pomocy ludzi czynu, z głębi tunelu majestatycznym krokiem nadciągali dwaj strażnicy miejscy.

Polityka 49.1999 (2222) z dnia 04.12.1999; Pilch; s. 91
Reklama