Po dziesięciu latach budowy gospodarki rynkowej marksistowska wizja kapitalizmu ma się w Polsce doskonale. Zdaniem związków zawodowych i lewicowej opozycji, rządowe projekty obniżenia podatków dla najzamożniejszych i ograniczenia przywilejów pracowniczych sprawią, że bogata mniejszość znów się utuczy, a uboga większość zbiednieje. Jak to w kapitalizmie.
Ekonomiści są zgodni, że w najbliższych latach grozi nam wybuch bezrobocia. Na rynek pracy wkracza potężny wyż demograficzny. W latach 1999-2005 zatrudnienia zacznie szukać 1,7 mln młodych ludzi (do 2010 r. ok. 2 mln osób). W kolejce do urzędów pracy ustawi się także ok. 200 tys. osób zwolnionych z restrukturyzowanego przemysłu i "budżetówki". Wielkim rezerwuarem wolnej siły roboczej stanie się też wieś. Ukryte bezrobocie agrarne wypchnie w najbliższych latach z rolnictwa ok. 900 tys. osób. Ministerstwo Finansów szacuje, że zmniejszenie bezrobocia w ciągu najbliższych 10 lat o ok. 4 proc. wymaga stworzenia 3 mln nowych miejsc pracy, czyli wzrostu o jedną trzecią. Będzie to niesłychanie trudne.
Wystarczyło osłabienie tempa wzrostu PKB z 4,8 proc. w 1998 r. do 4 proc. w tym roku, by stopa bezrobocia podskoczyła z 10,4 proc. do 12,1 proc. w końcu września br. Bez pracy pozostaje dzisiaj ok. 2,2 mln Polaków (w tym 350 tys. przybyło w tym roku), z których 80 proc. utraciło prawo do zasiłku. Dwa lata temu na jedną ofertę pracy przypadało 27 bezrobotnych, w końcu września br. już 143, w ciągu roku zatrudnienie w sektorze przedsiębiorstw zmalało bowiem o 90 tys. osób. W przyszłym roku napięcia na rynku pracy nasilą się, w wiek produkcyjny wkroczy bowiem ok. 650 tys. młodych ludzi, a na renty i emerytury odejdzie prawdopodobnie około 340 tys. osób. Pozostałym 300 tys. gospodarka będzie mogła zaoferować niespełna 100 tys. nowych miejsc pracy.
Pojawia się więc gigantyczne wyzwanie, któremu sprostać może jedynie wysoki i stabilny wzrost gospodarczy. Ten zaś nie bierze się z powietrza, ale z inwestycji i finansujących je oszczędności.