Po tym, jak w październiku wskaźnik inflacji wzrósł w skali rocznej do 8,7 proc. wiadomo było, że RPP musi zareagować. Jej najważniejszym zadaniem jest stopniowe ograniczanie wzrostu cen, utrzymywanie względnie stabilnego kursu walutowego i generalnie, jak lubi mówić Leszek Balcerowicz, utwardzanie złotego. W ostatnich miesiącach złoty miękł jednak jak zleżały ser, a tzw. eacecel inflacyjny Narodowego Banku Polskiego (jego osiągnięcie jest najważniejszym zadaniem rady) w wysokości 6,6-7,8 proc. na koniec 1999 r. stał się całkiem nierealny. W tym roku inflacja, po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia gospodarczej transformacji, będzie wyższa niż w poprzednim. Rada Polityki Pieniężnej od czasu jej powołania na początku 1998 r. poniosła więc pierwszą, spektakularną porażkę. Wzrost stóp banku centralnego, prowadzący po pewnym czasie do ograniczenia wewnętrznego popytu i powstrzymania drożyzny, stał się nieunikniony. Rada zrobiła to, co musiała, a większą część winy za konieczność podjęcia tej trudnej z wielu względów decyzji zwaliła na "kolegę".
Nie powiedziano tego wprost, ale do zaostrzenia polityki pieniężnej w głównej mierze przyczynił się sam rząd i jego agendy, jak chociażby ZUS i Agencja Rynku Rolnego. Uleganie naciskom różnych grup społecznych, brak stanowczości w kontrolowaniu wydatków publicznych, zgoda na szeroki program interwencji państwa na rynku rolnym i krach finansowy w ZUS zrobiły swoje. Na to wszystko nałożyły się drastyczne podwyżki cen paliw i życie na kredyt coraz większej liczby Polaków. Niektórzy członkowie rady sami przyznali, że na początku roku nie starczyło im wyobraźni, by przewidzieć ustępliwość rządu czy rozmiary finansowej dziury w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych. I to się zemściło. Ceny jesienią poszybowały.
Szukając współsprawców wzrostu inflacji nie można jednak zapominać o samej Radzie Polityki Pieniężnej, która jeszcze w styczniu tego roku, pełna wiary i optymizmu, obniżyła te same stopy o 2,5-3 proc.