Ale sukces jego nowego filmu wziął się nie tylko z racji jego klasy, lecz też z powodu jego intencji. Dystrybutor francuski reklamował go, zapewne w nadziei na zwabienie publiczności damskiej: "Najpoważniejszy film feministyczny kiedykolwiek nakręcony". Silnie powiedziane, zważywszy, że reżyser jest mężczyzną, i że pochodzi z kraju o kulturze iberyjskiej, który obok Meksyku, Argentyny oraz Włoch uchodzi za najmniej zaawansowany, jeśli idzie o ruch wyzwolenia kobiet. Jeszcze niedawno nasza specjalistka od sytuacji damskiej Małgorzata Domagalik wytykała kulturze latynoskiej bierność w tej sprawie, zaś feministki szwedzkie skierowały nawet do rządu w Madrycie pismo z listą pretensji.
Ale może dlatego podobny film mógł powstać w Hiszpanii, lecz bynajmniej nie z powodu, który automatycznie się nasuwa: że protestuje, że walczy, że propaguje postęp... nic podobnego! Jest akurat odwrotnie: właśnie odwieczna obyczajowość w krajach śródziemnomorskich dała Almodovarowi szansę na film wyjątkowy, jeśli idzie o ową osobliwość, którą można określić nieprecyzyjnym zwrotem "kobiecość".
Bowiem bynajmniej nie jest ona tam stłumiona, jak to sobie wyobrażamy na podstawie powierzchownej obserwacji. Jest ciekawe, że akcja feministyczna prawie nie istnieje w krajach latynoskich, mimo że wydawałoby się, że gdzie jak gdzie, ale tam właśnie jest paląco potrzebna. Są to pozory. Uderzyło to nawet mnie; kolega dziennikarz w Palermo zaprosił nas na obiad - środowisko przecież inteligenckie, ale jego siostry nie siedziały przy stole, mimo że przygotowały przyjęcie. Jest faktem, że kobiecie tam nie wypada robić tego, owego, tamtego, i jest to przestrzegane, ale jednocześnie w owej kuchni z garnkami i z miotłą w ręku jest ona w najwyższym stopniu szanowana, żadna decyzja w rodzinie nie może zapaść bez jej zgody.