Panie premierze, jesteśmy po kolejnym wewnątrzkoalicyjnym kryzysie, po czymś, co nazywane bywa "przesileniem bez przesilenia" lub "rekonstrukcją bez rekonstrukcji". Jaka jest pana ocena ostatnich wydarzeń?
Koalicjanci bardzo poważnie spojrzeli na siebie i przeprowadzili rzeczywiście istotną dyskusję o własnych programowych priorytetach. Od początku łączyło nas to, że cała koalicja wywodzi się z Solidarności i że ma wolę dokonywania zasadniczych zmian w kraju. Pierwsze kilkanaście miesięcy minęło na przygotowywaniu reform i oczekiwaniu na ich rezultaty. Działaliśmy pod ciśnieniem czasu, mało zwracając uwagę na rzeczywiste różnice programowe, które w tej bardzo szerokiej koalicji zawsze istniały. Gdy okazało się, że dobre rezultaty głębokich reform nie mogą nadejść szybko, zniecierpliwienie wykazało nie tylko społeczeństwo, ale także politycy. Do głosu doszły więc różnice programowe oraz chęć nadania nowego oblicza rządzącej ekipie, co nazwano zmianą stylu rządzenia.
Czy to oznacza zasadniczą zmianę programu rządu w wyniku nowych dyskusji?
Program rządu mamy, ale każde z ugrupowań ma swoje priorytety, których chce bronić, o które chce ten program uzupełnić. Nie zawsze jest to możliwe. Teraz zaczęliśmy mówić sobie, co tak naprawdę będzie możliwe w następnych dwu latach, na co nas stać i co nas dzieli. Nie ukrywamy, że są różnice poglądów na tempo skracania czasu pracy, na sposoby tworzenia nowych miejsc pracy, na politykę prorodzinną. Musimy na przykład wyjaśnić sobie, czy zmiany, które wprowadzamy w edukacji, systemie emerytalnym, w służbie zdrowia, w założeniach dotyczących wzrostu gospodarczego, są ważnymi elementami polityki prorodzinnej czy nie. Czy polityka prorodzinna ma się ograniczać tylko do określonego systemu podatkowego.