Skąd wziął się tu zwrot "niestety", jaskrawie nie pasujący do podobnego sukcesu? Ponieważ jest on symptomem sytuacji kina, zagrożonego nierównowagą. Polega ona na monumentalnej dysproporcji. Z jednej strony, olśniewająca technika widowiskowa, jakiej nie zaznała sztuka spektaklu odkąd on istnieje: nigdy od czasów Ajschylosa nie posiadał on podobnych środków, by pokazać wszystko, co fantazja potrafi wymyślić. Który to rozmach jest jednak w kontraście do znikomej treści i przykładem tej sytuacji jest pakiet kawałków ostatnio na naszych ekranach oraz "Mroczne Widmo", z którym ów kłopot rysuje się najdobitniej. Ale po porządku.
A więc, Republika Galaktyczna jest zagrożona przez ponury Związek Handlowy i jej królowa (skąd wzięła się jako szefowa demokracji, nie wiadomo) Amidala musi uchodzić. Wspierają ją jednak dwaj rycerze z ekskluzywnej organizacji broniącej Sprawiedliwości Jedi (wymawia się "dżedaj"), Qui-Gon-Jinn i jego pomocnik Obi-Wan Kenobi; sprzymierzają się oni z przedstawicielem rodu Gunga, który mieszka w migocącym kryształami mieście podwodnym, ale gdzie oddycha się normalnie: ów przyjaciel Jar Jar Binks jest postacią pocieszną i zabawia nas w chwilach krytycznych.
Jest ich trzy, jak powinno być w regularnym kinie przygodowym, gdzie kulminacje są skalkulowane: 1. wyścig zdumiewających pojazdów, które potrafią wszystko, łącznie z unoszeniem się w powietrzu, który wygrywa, rozwalając złośliwego Sebulbę na wybuchające kawałki, dziesięcioletni Anakin Skywalker, przyszła nadzieja Galaktyki; 2. popisowy pojedynek na miecze zaopatrzone w neony zamiast ostrzy, między naszymi dżedajami oraz odrażającym Darethem Maulem z gębą pomalowaną w zygzaki czerwono-czarne oraz z rogami na głowie; 3. finałowa bitwa armii elektronicznych robotów z naszymi, wygrana przez uczciwych w momencie, gdy wydawałoby się, że wszystko stracone.