Policja podzieliła kompetencje: poważnymi przestępstwami zajmują się piony kryminalne komend wojewódzkich, drobnymi komisariaty. Być może dla twórców reformy wszystko jest czytelne, ale szary obywatel policję postrzega jako całość. Policjant ma łapać bandytów, chwytać złodziei i pilnować porządku. Który funkcjonariusz jest lokalny, a który centralny - to bez znaczenia.
Piotr, 16-letni licealista, wczesną wiosną został bestialsko pobity w warszawskim tramwaju przez grupę skinów. Motorniczy wezwał policję, na miejscu byli świadkowie zdarzenia. Przyjechał radiowóz, ale policjanci nikogo nie zamierzali wysłuchać. Interesował ich tylko stan pobitego, czy odniósł obrażenia ciała powyżej, czy poniżej siedmiu dni zwolnienia lekarskiego (jeżeli powyżej to prokurator z urzędu musi wszcząć sprawę karną i wtedy śledztwo prowadzi wydział kryminalny, sprawa spada z głowy funkcjonariusza z patrolu).
Jak to się robi w Grajewie
Chłopca zabrano do szpitala, policjanci udali się w swoją drogę. Obrażenia okazały się poważne, licealista w szpitalu leżał ponad miesiąc. - Dlaczego policja nie zrobiła nic, aby złapać tych bandziorów? - pyta matka chłopca. - Przecież oni nadal grasują po Warszawie. Czy trzeba czekać, aż kogoś zatłuką i ulicami znów ruszy jakiś marsz przeciwko przemocy?
Dopiero po telefonie dziennikarza "Polityki" do komisariatu, który zajmował się tą sprawą, do szpitala dotarł funkcjonariusz, który przesłuchał chłopaka. Ale to było już tydzień po zdarzeniu, sprawcy mogli poczuć się całkiem bezkarni.
Z punktu widzenia policjantów bezpieczniej jest stosować formę swoistego strajku włoskiego - niby-pracować i mieć niby-efekty. Statystyki nie kłamią, ale też nie mówią pełnej prawdy. Policja przyznaje, że ma zaledwie 20 proc.