Nie ma piekła w kosmosie bez kącika dla wybranych, gdzie zamiast kotłów z dymiącą smołą diabły o pokuśnych ogonach podawałyby czarną kawę w filiżankach, zaś rozmowa toczyłaby się o różnicy smaku aniołów nadziewanych truflami, od jeszcze młodych, wprost opiekanych w lekkim pierzu. Wyobraziłem też sobie otchłanne skandale, gdy - na ten przykład - podczas właśnie rozpoczętego Sądu Ostatecznego znudzony nadmiarem wiadomości o jego przebiegu św. Michał Archanioł zacząłby dłubać w nosie.
Wszystko to zaś przyszło mi do głowy, gdym wspomniał mój ostatni felieton, w którym z wysokiego lotu sępa gorszyłem się zabudową Warszawy, gdzie dawne secesyjne kamienice mieszczańskie pomieszano z sowieckimi koszarami, zaś im do boków dodano - na chybił trafił - wieżowce amerykańskie ze szkła i stali grożące kilkusetletnią trwałością. W dodatku bandyci wywijający dyktaturą w stylu Al Capone...
Lot wszakże, również ptasi, ma to do siebie, że zmienia nieoczekiwanie - zarówno rozmach skrzydeł, jak i nagle przywróconą świadomość, dokąd się tak spiesznie pędzi. a ja uprzytomniłem sobie, że to na jeden ze znakomitych u krańca tej wiosny koncertów, których postanowiłem nie opuścić. W wielkiej auli Opery grała światowa gwiazda pianistyki, laureatka naszego Konkursu Chopinowskiego - Martha Argerich. Ponieważ natłok różnych imprez artystycznych w Warszawie był akurat tego wieczora niepospolity, oczekiwałem wielkiej, na 2000 miejsc, sali operowej zapełnionej najwyżej w połowie, a ona zatłoczona była do ostatniego miejsca stojącego pod ścianą.
Artystka grała oba Koncerty Es-dur Liszta i e-moll Chopina znakomicie, do tego doszła Symfonia "Haffnerowska" Mozarta doskonale prowadzona przez Aleksandra Rabinowitcha, który chyba jest mężem solistki albo i kimś więcej, bom dawno nie słyszał pary tak idealnie zgranej, co do uderzenia każdego klawisza, w przerwie zaś dowiedziałem się, że "nuworisze" od koników nabywali na ów wieczór bilety po tysiąc złotych.
Tu przez chwilę pomyślałem z życzliwością o pamięci, która tylekroć przywodzi na myśl z minionych lat przeżycia po dziś jeżące włosy na głowie, a tym razem stała mi się pociechą. - Przecież starym będąc, jak dąb pomieszany z piernikiem, przypomniałem sobie, że akurat podobne rzeczy działy się tuż po I wojnie światowej, kiedy Polska zleciała nam na głowy - trudno odgadnąć jakim cudem - i zaczęły się w niej przemiany akurat takie same jak obecne.