Archiwum Polityki

Wąchać swój czas

Rozmowa z Andrzejem Wajdą o teatrze, aktorach, szewcach i recenzentach

Katarzyna Janowska: – Podoba się panu współczesny polski teatr?

Andrzej Wajda: – Kiedy idę dziś do teatru, najczęściej nurtuje mnie pytanie, dlaczego współczesne sztuki zaczynają się od niczego i na niczym się kończą. Prawdopodobnie bierze się to z faktu, że autorzy boją się oceniać świat. Ibsen się nie bał, Strindberg się nie bał. Pani Dulska jest opisana nie z punktu widzenia pani Dulskiej, tylko z punktu widzenia sprzeciwu Zapolskiej wobec kołtunerii, a współczesny dramaturg, chyba ze strachu, opisuje np. blokersów z punktu widzenia blokersów. Siedzę na spektaklu i zadaję sobie pytanie: czy to jest jeszcze teatr, czy mało udana fotografia życia? Teatr fatalnie znosi imitację życia. Do teatru coraz częściej wdzierają się obce mu elementy z telewizji i z filmu, zupełnie jakby teatr bał się konkurencji. Tymczasem teatr wywodzi się od antyku i jest sztuką ujęcia naszego świata w słowa. Teatr przede wszystkim mówi do nas.

Ale przecież teatr z definicji jest kombinacją różnych elementów?

Reżyserzy zapominają, że inną ekspresję ma twarz żywego aktora w teatrze, a inną ta sama twarz rozdęta do rozmiarów wielkiego ekranu. To są dwie różne twarze.

I podejrzewam, że właśnie o to chodzi.

Ale z tej różnicy niewiele wynika, gdyż percepcja sceny i ekranu jest zupełnie inna. Ja, w takiej sytuacji, nie wierzę już ani jednej, ani drugiej twarzy. Do teatru przychodzę po to, żeby ze sceny rozmawiał ze mną żywy człowiek, a nie postać z ekranu. Do takiego dialogu jest sala kinowa.

Teatr coraz bardziej imituje rzeczywistość i traci coś, co było jego największą siłą, czyli uogólnienie. Życie płynie poza sceną. Ze sceny natomiast powinno padać pytanie: „Być albo nie być?

Polityka 6.2005 (2490) z dnia 12.02.2005; Kultura; s. 72
Reklama