Sojusz Lewicy Demokratycznej powiedział wreszcie wyraźnie to, co dotychczas mówił półgłosem: chce wyborów parlamentarnych jesienią. To oszustwo i wiarołomstwo – odpowiedziała zgodnie opozycja i natychmiast posypały się projekty uchwał skracających kadencję Sejmu. Pierwsza wystąpiła w tej sprawie LPR, za nią PiS, być może dołączą kolejne ugrupowania.
Nieprawdą jednak jest, że bez udziału posłów Sojuszu Sejmu wcześniej rozwiązać się nie da. Do samorozwiązania potrzeba 307 głosów. SLD ma ich obecnie 151, a więc jeżeli cała opozycja postąpi zgodnie ze swymi stanowczymi deklaracjami, to szanse na czerwcowe wybory są – i to wcale niemałe. Nawet biorąc pod uwagę fakt, że część posłów niezrzeszonych nie będzie chciała wcześniej tracić mandatów, trudno nie zauważyć, że w szeregach SLD znajdzie się grupa tych, którzy poprą uchwałę o samorozwiązaniu. Złożyli już w tej sprawie publiczne deklaracje. Może to być nawet grupa kilkunastu osób, co znakomicie ułatwia przegłosowanie skrócenia kadencji. Właśnie wicepremier Jerzy Hausner publicznie oznajmił w radiu TOK FM, że wystąpił z SLD między innymi na znak protestu przeciwko uchwale o jesiennych wyborach. Włodzimierz Cimoszewicz też deklarował się jako zwolennik wiosny. Liczba polityków ceniących dawane wielokrotnie słowo może się zwiększyć.
W kwestii terminu wyborów mamy więc do czynienia z wyjątkową hipokryzją. Czerwcowego terminu chce niewielu, ale głupio się do tego przyznać. Najczęściej mówi się, że to posłowie SLD bronią swych diet. Oczywiście, bronią. Ale tych diet bronią także inni. Jaką gwarancję mają obecni posłowie Samoobrony, że wejdą w takiej samej liczbie i w takim składzie? Jaką gwarancję mają posłowie PSL, których partia balansuje na granicy progu wyborczego i może w ogóle nie znaleźć się w parlamencie?