Postmodernizm rozpanoszył się i rozsiał jak chwast, oplótł architekturę - i inne dziedziny sztuki - swoim nieprecyzyjnym znaczeniem. Ludzkość jeszcze raz została ukarana za kompleks wieży Babel.
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych naszego wieku architekturę traktowano jako niezwykle zdolnego wizażystę, robiącego udane liftingi miastom o światowej reputacji. Dobra koniunktura gospodarcza tych lat zaowocowała wieloma połyskliwymi wieżowcami wielkich kompanii naftowych, samochodowych, papierosowych, zmieniając radykalnie pejzaże miast, do których byliśmy już na dobre przywiązani. Smutne wieżowce nie tylko rywalizowały ze sobą w wysokości, ale również uczestniczyły w wyścigu formy i ornamentyki. Pamiętam obfotografowane w "Newsweeku" ornamenty zwieńczeń trzystumetrowych kolosów, które były i są dowodem na niegasnącą próżność ludzkiej natury.
Ta ornamentyka była osadzona wbrew proporcjom samych budynków, które nagle, zamiast dachem, kończyły się jakimiś złoceniami, łukami, zwieńczeniami, kolumnami, co dawało czasem dość zaskakujące efekty, jak choćby ten trzystumetrowy wieżowiec w Chicago, który wygląda jak zaostrzony ołówek stojący na płaskim końcu.
Wtedy też zaczęto pisać szeroko o postmodernizmie w architekturze (i tylko w architekturze). Posługiwano się tym terminem w celu nawiązania do prawdziwego modernizmu, tego z przełomu XIX i XX wieku. Przy wylansowaniu postmodernizmu decydująca była próba opisu współczesnej architektury. A ponieważ opis architektury będzie zawsze kulawy i nieadekwatny, więc wypadało wynaleźć jakiś termin, który może nie był precyzyjny, ale łatwo wpadał w ucho. Postmodernizm - był to ostatni "izm" XX wieku. Rozpanoszył się i rozsiał jak chwast, oplótł inne dziedziny sztuki swoim nieprecyzyjnym znaczeniem, zatruł niezależną refleksję pokusą gotowej i globalnej recepty i stał się intelektualnym terrorystą końca XX w.