Czy może pan szybko wymienić, co teraz i z kim pan negocjuje?
O Boże, ależ pytanie! Negocjacje są oczywiście pod kontrolą, jest odpowiedni departament w ministerstwie, są ludzie, którzy na bieżąco monitorują sytuację. Spróbujmy jednak wymienić: przemysł lekki, energetyka; toczą się rozmowy z górnikami o emeryturach pomostowych i problemach bieżących; dalej - służba zdrowia, w tym wojewódzkie kolumny transportu sanitarnego; rolnictwo...
Nie ma pan wrażenia, że jest to już fala, która pana zatapia?
Problemu negocjacji nie można sprowadzić do stwierdzenia, że oto ugięliśmy się pod ciężarem spraw, których nie da się już unieść. Płyniemy więc, tyle że nurt jest coraz bardziej wartki, a brzegu nie widać. To jest zresztą nie tyle mój problem, ile całego rządu. Wiem, że brzmi to już banalnie, dla wielu może denerwująco, ale jest faktem, że brak reform przez wiele lat spowodował, że teraz ich wprowadzanie wywołuje napięcia. Pojawiły się także nowe kwestie. Problemy przemysłu lekkiego to efekt załamania rynków wschodnich; reformę kolei wymusza sytuacja tego przedsiębiorstwa, które bez zmian padnie; pada zbrojeniówka. Inni też szybko ustawiają się w kolejce z obawy, że dla nich zabraknie pieniędzy. Liczba prowadzonych przeze mnie negocjacji jest więc zarazem katalogiem spraw, które czekają na rozwiązanie. Dla rządu jest to dramatyczne pytanie - kogo z tej kolejki coraz bardziej niecierpliwych wybrać? Ja zaś, siłą rzeczy, gdyż mój resort zajmuje się współpracą ze związkami zawodowymi, staję się pośrednikiem, nosicielem spraw.
Pieniędzy i tak zabraknie, co więc pan może stronom nosić?
To fakt, ale trzeba rozmawiać o tym, jak te problemy można rozwiązywać w ramach środków, które są, i jak je umocować w budżetach lat następnych.