Joschka Fischer, najelegantszy i najbardziej błyskotliwy dziś polityk niemiecki, ociekając czerwoną farbą musiał stawić czoło ogłuszającej kociej muzyce z własnych szeregów. Gdy na nadzwyczajnym zjeździe swej partii wszedł na mównicę, powitały go okrzyki: "Morderca!", "Podżegacz wojenny!", "Joschka Goebbels!". Równocześnie w powietrzu pojawiły się papierowe samolociki symbolizujące bombowce. Ubrudzony, wściekły, ochrypłym głosem i z napiętą twarzą Fischer jeszcze raz przytaczał argumenty: wypędzenie kosowskich Albańczyków, masowe morderstwa w Bośni, 18 zawieszeń broni złamanych przez Miloszevicia.
Tłumaczył też swą drogę od integralnego pacyfizmu w latach osiemdziesiątych do użycia siły w obronie praw człowieka drastycznie łamanych w Kosowie. I na koniec zaklinał wręcz delegatów, by go na tym zjeździe poparli i wzmocnili jako ministra spraw zagranicznych, a nie osłabiali, natomiast "protestantom" wykrzyczał, że jeśli on jest podżegaczem, to niech Miloszeviciowi przyznają pokojową Nagrodę Nobla.
W czasie tej dwudziestominutowej mowy sala była wyraźnie podzielona: z przodu w fotelach siedzieli oficjalni delegaci, którzy w większości oklaskiwali mówcę, z tyłu byli fundamentalistyczni zadymiarze, większość bez żadnego mandatu, niektórzy nawet dawno już wystąpili z partii, która jakoby nazbyt uległa realistom.
- Już przykleiliście się do stołków - słychać było z tyłu. - A wy do waszej głupoty - odpowiadały przednie rzędy.
Wyrzuty sumienia
Ten zjazd budził od tygodni wielkie emocje. Inicjatywa wyszła od frakcji pacyfistów w partii, którzy zaraz po rozpoczęciu działań wojennych NATO podnieśli głośny protest nie zważając, że z miejsca znaleźli się obok postkomunistów i skrajnej prawicy. Uczestnicy sporu to cała historia niemieckich Zielonych.