Jeszcze nie tak dawno umawialiśmy się na spotkania, które jakoś nie dochodziły do skutku. Przez telefon wspominał, że pisze nową powieść - o Walerianie Łukasińskim. Mimo niedobrych wiadomości, wciąż widziałem go w sile wieku i sile talentu. Gdy dowiedziałem się, że Władysław Lech Terlecki nie żyje, był to dla mnie ponury szok.
Spośród pokolenia "Współczesności" wyróżniał się tym, że nie kokietował ani swą kontestacją, ani autobiografizmem. Ale już po paru latach widać było, że to jeden z najlepszych, a może i najpoważniejszy, i najbardziej oryginalny z pisarzy tej generacji. Nie był historykiem z wykształcenia, lecz wkrótce jego żywiołem stała się historia. Prawdziwy jego debiut stanowiła tetralogia o powstaniu styczniowym (od "Spisku" po "Lament"). Niebawem jego zainteresowania rozpostarły się na cały wiek XIX i początki XX, na walki wyzwoleńcze i rewolucyjne, i na życie powszednie. Terlecki nie silił się na epikę. Z jego książek wyłania się cała galeria postaci historycznych: Bobrowski, Waszkowski, Wielopolski, Zamoyski, Traugutt... Również Brzozowski i Witkacy nie są tu pisarzami czy artystami, lecz osobami publicznymi. Obok i wokół nich - autentyczni szpicle, prowokatorzy, zdrajcy. I w złym, i w dobrym jest to historia upostaciowana, spersonalizowana i zdramatyzowana.
Zwykle pisarze sięgali po historię, by uczynić z niej nauczycielkę życia, co okazywało się zawodne, gdyż historia sama bywała najczęściej zmitologizowana. Terlecki postępował odwrotnie. Historii zadawał pytania podyktowane naszymi doświadczeniami, pytania na wskroś współczesne: o skutki polskiej niewoli i liberum conspiro, o prawa i obowiązki polityków i reformatorów narodowych, o etykę jednostki i etykę zbiorowości etc.