Po jej przekroczeniu Fadil spogląda za siebie i mówi głośno, tak by wszyscy, w tym dziesiątki dziennikarzy, to usłyszeli: - Wrócę do Kosowa, bo tam jest miejsce Albańczyków. Serbowie już wkrótce stracą tę ziemię raz na zawsze.
Idą od granicy w kilkunastoosobowych grupach: opatulone w kolorowe, wełniane chusty kobiety, młodzież, dzieci i starcy, ledwo posuwający się do przodu. Ci, którzy mieli szczęście, znaleźli miejsce na przyczepach ciągników albo w rozklekotanych furgonetkach. Czekają na nich nie tylko przedstawiciele organizacji humanitarnych. Najliczniejsi są tu dziennikarze z całego świata. Bo czy może być coś atrakcyjniejszego dla kamery, niż idące drobnymi kroczkami dziecko, łapczywie zajadające chleb, który właśnie podał mu ktoś na granicy? Albo niewiele większy chłopiec w podartej jesionce do ziemi, trzymający w ręku - niczym w filmach Emira Kusturicy - akordeon?
Od Kosowa do granicy macedońskiej niemal wszyscy docierają na piechotę - marsz trwa często kilka dni - dlatego jedyne, co niosą, to koce, kołdry, czasem kołyski. Reszta dobytku została po tamtej stronie, ale czy na pewno? Niektórzy widzieli z oddali, jak serbscy żołnierze podpalają ich domy.
Wypędzenie niemal zawsze wygląda tak samo - Serbowie otaczają wieś opancerzonymi transporterami, pod domami zjawiają się żołnierze oraz policjanci i każą wszystkim zebrać się pośrodku wsi. Potem rozdzielają jej mieszkańców - mężczyźni osobno, kobiety i dzieci osobno i dają im godzinę na opuszczenie okolicy. Ci, którzy nie podporządkują się rozkazowi - giną.
- Najczęściej jest tak, że w górach młodzi mężczyźni, którzy mogą stanąć pod bronią, odłączają się od swych rodzin i ruszają w stronę centralnego Kosowa. Tam znajdują się oddziały Wyzwoleńczej Armii Kosowa, UCK, cały czas prowadzące wojnę z Serbami - twierdzi Ilias Alili, pracownik jednego z ośrodków pomocy dla uchodźców w Tetovie.