Piotr Sarzyński: – Spóźnił się pan na spotkanie prawie dwie godziny. Koledzy z redakcji żartowali, że to może jakaś artystyczna akcja, w którą zostałem wplątany.
Cezary Bodzianowski:– Powód był bardziej prozaiczny – zaspałem. A poza tym nigdy nie przeprowadzam swoich artystycznych zdarzeń w sposób spontaniczny, wszystko starannie planuję.
Żadnej improwizacji, żadnego przypadku? Aż trudno uwierzyć.
Improwizacja jest ważna i potrzebna. Przypadki się zdarzają. Ale najważniejsze jest przygotowanie. Chodzę wokół pewnych miejsc i tematów, przyglądam się, myślę, wykuwam je sobie w głowie dzień po dniu. Potrafię krążyć wokół jakiegoś punktu przez wiele tygodni, zanim coś przyjdzie mi do głowy. Spacery to zresztą moje ulubione zajęcie. Zdarza mi się odwiedzić jakieś małe miasteczko na drugim końcu Polski tylko dlatego, że przejeżdżając przez nie pociągiem zauważyłem miejsce, które mnie zaintrygowało i nie daje spokoju, dopóki nie znajdę w nim jakiejś roli dla siebie.
A gdy już pan znajdzie?
To realizuję zdarzenie artystyczne.
To tak, jakby malarz powiedział: maluję obraz?
Dokładnie tak. Bo to jest jak malowanie obrazu, tyle tylko, że nie ograniczonego ramami, a poza tym ja sam jestem jedną z postaci moich obrazów. Wchodzę w nie.
Trzeba powiedzieć, że to wyjście poza ramy jest dość radykalne. Jak do tego doszło?
Na studiach w Królewskiej Akademii w Antwerpii malowałem obrazy bardzo piękne i kolorowe. Tworząc je zastanawiałem się nad strukturą barwy i światła, nad tym, jak kolor zmienia się w zależności od upływu czasu i otaczającej przestrzeni. I pewnego razu stwierdziłem, że takie tradycyjne malowanie mi nie wystarcza, że nie jestem w stanie uchwycić wszystkich niuansów.