Komu wierzyć, gdy jedni piszą, że tzw. straż obywatelska chciała dobrze, no może troszkę tylko przesadziła. Inni, że w miasteczku doszło do karygodnego samosądu, pobito niewinnego człowieka za występki jego synów, złodziejaszków. Nie jest prawdą, że mieszkańcy Supraśla ze strachu albo ze znużenia nie chcą już rozmawiać z dziennikarzami. Oni tylko - nieco doświadczeni relacjami - pytają na wstępie: a pan jaką wersję obstawisz, co tam w pana gazecie przeczytamy?
Noc długich maczet
Stach Szymański, choć jest bohaterem tych relacji, telewizji już nie ogląda. Wynieśli mu ze sklepu telewizor. Razem z ulubioną kreskówką Disneya o Królu Lwie, którą starsi przy piwku oglądali. Zawsze chciał mieć taki sklep; żeby klient czuł się jak u siebie, wybrał towar, został, pogwarzył. On - sprzedawca - ma być do usług, żeby ludzi przywiązać na stałe. Woli sprzedać po lizaku dzieciakom, bo każde wysupłuje drobne i poważnie mówi: "za tyle proszę", niż flaszkę jednemu z drugim, co to zawsze im zabraknie pięciu groszy.
Zaczynał od handlu z walizki, więc - jak mówi - nie wstyd będzie tak samo skończyć. Pierwsze włamanie było 7 czerwca zeszłego roku w czasie rodzinnego pogrzebu. 17 lipca - następne, straty znów ok. 5 tys. Złodzieje-prymitywy pokrwawili się rżnąc nożami metalowe żaluzje. - Dali mi odpocząć, wyjść na prostą, żeby znów po plecach dołożyć. 7 stycznia w prawosławne Boże Narodzenie zgasły nagle uliczne lampy. - Od razu wiedziałem, że włamanie, bo jak gaśnie światło w Supraślu, znaczy, że nadchodzą złodzieje. Nie bawią się w odcinanie kabla, przewracają całą metalową szafę na ulicy. - Wtedy skrzyknęliśmy się z innymi właścicielami sklepów, do których też ostatnio były włamania. Żaden tam "komitet" czy "straż obywatelska". Ktoś zapytał po prostu: pilnujemy, skoro policjanci nie potrafią?