Maria Kozłowska z Dociszek na Grodzieńszczyźnie przyznaje, że nie zauważyła nawet, kiedy w domu przestali mówić po polsku. - Wiedzieliśmy, że korzenie nasze idą od polszczyzny, ale jak my tu mieli uczyć się polskiego, skoro szkoła była rosyjska albo białoruska. Ostatnią polską szkołę, w Grodnie, zamknięto w 1948 r. Kiedy rodzice pojęli, że Polska już nie wróci, przestali robić dzieciom bałagan w głowie, żeby im w życiu było łatwiej.
Kołchoz Dociszki liczy tysiąc osób, Berentowiczów, Budrewiczów, Murawskich, Sawieli, Sawickich. Prawie sami Polacy, tylko 15 Białorusinów. Ale rozmawiali, jak prawie wszyscy tutaj, "po prostemu", czyli mieszaniną białorusko-rosyjsko-polską. Maria rozmawiała z mężem po białorusku. Mąż, też Polak, jest dyrektorem kołchozu. Dzieci rugali po rusku. Tylko pacierz odmawiali po polsku i w kościele modlili się, bo msza była odprawiana w polskim języku, a jedynym dostępnym podręcznikiem literatury był modlitewnik. Ale kiedy dyrektor szkoły, w której pracowała Kozłowska, dowiedział się, że uczy syna pacierza, nakazał: przestań, jeśli chcesz nadal pracować.
- Szkoła to był gosudarstwiennyj organ, nada było wypołniać - usprawiedliwia tamtą uległość. Kościół zresztą też był zabroniony dla nauczycieli i urzędników. Ludzie byli posłuszni, bo zastraszeni: terrorem, więzieniem, wywózką do łagrów, na Syberię. Całymi rodzinami ich zabierali. Wracali dopiero po śmierci Stalina. Jak Wacław Burak z Lidy, zesłany do Workuty za AK, czyli przynależność do białych bandytów (służył u Ponurego w VII batalionie). Jak Eleonora Gordiej, wywieziona do Kazachstanu, bo ojca uznano za kułaka. Jak pani Adamowicz-Mieszkowicz, która do dziś boi się pokazać szlachecką metrykę.
Albo już nie wracali. - Dopiero jak Gorbaczow pojechał do Ojca Świętego przyszła do nas religia i język polski - mówi Kozłowska.