Dzieliłem się już kiedyś z państwem na tych łamach prościutką obserwacją dotyczącą wieku dojrzałego, czyli mówiąc prosto z mostu - starości. Starość jest dzisiaj pojęciem politycznie niepoprawnym, zastępujemy ją różnymi eufemizmami w rodzaju "trzeciego wieku", czy też właśnie "wieku dojrzałości", na staruchów mówimy z łacińska "seniorzy", a na dom starców "domy pogodnej jesieni" (a co z zimą?). Otóż w wieku dojrzałym na starość przyjemnie jest robić to, czego się jeszcze nigdy nie robiło, a więc to, czego się nie umie. To, co się umie, często staje się nudne, natomiast robienie czegoś po raz pierwszy przypomina nam minioną młodość, kiedy wszystko było naszym debiutem: pierwsza miłość i pierwsza praca, pierwszy zachwyt i pierwsze odkrycie. (O tym, że za młodu byliśmy niezgrabni, zagubieni, niepewni siebie, swoich uczuć i przekonań, o tym zapominamy bardzo prędko).
Całe życie nie pisałem felietonów, więc ostatnio poświęcam im sporo wysiłku i odkrywam jakie to trudne. Podobnie przez całe życie nie występowałem na estradzie i nie zapowiadałem koncertów, więc ostatnio od pięciu lat robię to na sylwestra w warszawskiej Filharmonii, przeżywając bezsenne noce, bowiem bardzo głęboko porusza mnie to wyzwanie.
Pomysł na mój debiut na estradzie Filharmonii zrodził się na schodach domu, który dzielę z dyrektorem Kazimierzem Kordem. Kazimierz chciał, żeby co roku był taki koncert odmienny od zwykłych spotkań melomanów i że powinien go zapowiadać ktoś, kto tego nigdy nie robi i nie jest zawodowcem. Wybór padł na mnie i co roku od połowy grudnia męczę się jak potępieniec świadom, że mam za zadanie wprowadzić publiczność w dobry nastrój, ukrywając mój prawdziwy stan ducha, w którym przeważa pragnienie, by bezszelestnie wymknąć się z estrady i nigdy tam nie powrócić.