Na świecie jest ich około 500, w Polsce 14, niedługo będzie o dwóch więcej. Jedni wolą mówić wyłącznie o sztuce. Inni o tym, że malowanie przywróciło im poczucie sensu istnienia. Jeszcze inni, że pieniądze za sprzedawane prace po prostu pozwalają im przeżyć.
Jolanta Borek-Unikowska chciała namalować choćby jeden obraz, o którym marzyła od dawna. Własny, żeby na ścianie pokoju nie wisiały tylko reprodukcje. Myślała kiedyś nawet o szkole plastycznej, ale diagnoza lekarzy brzmiała jak wyrok. Postępujący zanik mięśni, może być tylko gorzej. Ojciec powiedział: - Trudno, na życie zarobisz tylko za biurkiem. Skończyła technikum ekonomiczne. Przepracowała pięć lat, tyle, żeby wystarczyło do renty.
- Wydawało mi się, że muszę szybko się nażyć - mówi. - Bardzo długo udawałam, przede wszystkim przed sobą, że wcale nie jestem chora. Nie chciałam nawet słyszeć o wózku inwalidzkim. Wydawało mi się, że dopóki nie siedzę na wózku, jestem zdrowa.
Szybko wzięła ślub, szybko urodziła syna, szybko się rozwiodła. Ale życie bez wózka oznaczało ciągły lęk. Najmniejsze potknięcie, każde zachwianie mogło skończyć się upadkiem i połamaniem kończyn. Słabe mięśnie nie były w stanie reagować dość szybko. Każdy krawężnik i schodek budziły przerażenie, bo czaiła się za nimi perspektywa spędzenia wielu tygodni w gipsie i długotrwałej rehabilitacji. A strach przed litością ludzi powodował, że w sytuacjach konfliktowych wolała atakować pierwsza. Potem przez 12 lat w ogóle nie wychodziła z domu.
- Przez wiele lat żyłam z pochyloną głową, patrząc pod nogi - wspomina. - Kiedy usiadłam na wózku, po raz pierwszy mogłam znów spojrzeć na świat.
Wózek przywrócił pewność, której kiedyś jej nie brakowało. Pięć lat temu pojechała na pierwszy obóz rehabilitacyjny. Prawie w tym samym czasie zaczęła malować.