Całe nasze zainteresowanie skupia się na Zachodzie: stajemy się członkiem NATO, dążymy do Unii Europejskiej, śledzimy impeachment prezydenta Clintona i ekspedycje karne w Iraku. Skończmy ten rok całkowitą woltą: porozmawiajmy tylko o polityce wschodniej i o niczym więcej.
Wołanie o politykę wschodnią od 1989 r. adresowane do kolejnych rządów odrodzonego państwa było nostalgicznym wołaniem o odzyskanie równowagi. Ale u podstawy tego pytania jest jednak wizja bardzo zakorzeniona w historii, sięgająca ubiegłego stulecia - roli Rosji i potem ZSRR. Tak pojmowany europejski Wschód przestał istnieć. Nasza polityka -za punkt wyjściowy - powinna przyjąć, że coś zasadniczo się zmieniło w pojmowaniu europejskiego Wschodu. Polska stając się częścią Sojuszu Północnoatlantyckiego, a więc mając poczucie zakotwiczenia w strukturach zachodnich, może już bez żadnej obawy mówić o sobie jako o kraju wschodniej Europy. I to nie mostu między Wschodem a Zachodem. My, kraj cywilizacji zachodnioeuropejskiej, jesteśmy zakorzenieni geograficznie na Wschodzie.
Na czym konkretniej polega zmiana?
Stoimy wobec dialogu z Rosją, który przybiera całkowicie inny charakter. Mamy poczucie pewności, wynikające z uczestnictwa w strukturach euroatlantyckich i nie mamy poczucia obaw i zagrożenia. To dotyczy w ogóle naszej polityki wobec wschodnich sąsiadów. Stoimy wobec sytuacji, w której nowe pokolenie polityczne formujące wizerunek Rosji może być obojętne wobec Polski. Polska już nie jest partnerem, którego trzeba powstrzymać, żeby został na jakimś tym przedpolu rosyjskim czy w sferze "bliskiej zagranicy", Polska już się stała członkiem Sojuszu: przestaje być w ten sposób państwem zależnym, ale nie staje się automatycznie partnerem ważnym. Istotne jest, by nie przyjąć tezy rosyjskiej o wasalizacji Polski przez Zachód i tezy, że zatem w interesie Rosji jest przeskakiwać przez Polskę w swoich kontaktach z Zachodem.