Archiwum Polityki

Gdyby... Jeśliby?...

Gdyby w roku 1965 przenosin Teatru Wielkiego w Warszawie na odbudowaną scenę, czarnej pamięci St. W. Balicki nie usunął Wodiczki, Bohdan - dziś w moim wieku - prowadziłby od kilkudziesięciu lat jedną z najlepszych Oper w Europie. A tak?... Wspominać można z zachwytem, głównie dzięki wspaniałej inscenizacji - "Elektrę" i "Salome" R. Straussa, z podziwem dla wytrwałego uporu pierwszy raz w całości pokazany Warszawie "Pierścień Nibelunga" Ryszarda Wagnera pod batutą Roberta Stanowskiego. Ale reszta to w większości tandeta, która sięgnęła dna w karykaturze "Strasznego Dworu" produkcji Żuławskiego i bezmyślnej impotencji "Harnasiów" w układzie Wesołowskiego.

Tak to od wieków z nami bywa nad Wisłą. Jak ongiś wymyśliliśmy liberum veto, tak do dziś jego ślady dają o sobie znać w niektórych odruchach Sejmu tudzież innych rządowych pomysłach. Opera warszawska dostała nie wiem już którą z rzędu nową dyrekcję, a ta przysłała mi resume ze zwołanej konferencji prasowej. Dwóch nawet dobrych muzyków: dyrektor artystyczny Jacek Kasprzyk, z wybitnym muzykologiem-doradcą Stanisławem Leszczyńskim. Ale cóż oni mogą zrobić, licząc się z taką kadrą wokalistów, jaką im dano do dyspozycji? Po prawdzie winni by założyć teatr prozy z przyśpiewkami.

Teatr nosi odwieczną nazwę Wielkiego i - co ważniejsze - Opery Narodowej. Skoro należymy od z małą górą tysiąclecia (choć nie bez dramatycznych przerw!) do Europy, to obowiązywałyby nas wzory brane stamtąd. W szczególności - tradycyjnie - z Paryża, gdzie obowiązkiem pierwszej sceny narodowej (Comedie Francaise) jest kultywowanie w zasadniczo nie zmienionym kształcie wielkiego repertuaru-dorobku pokoleń rodzimych czołowych twórców.

Polityka 50.1998 (2171) z dnia 12.12.1998; Kultura; s. 53
Reklama