W naszym domu panuje społeczny podział pracy. I tak na przykład 90 proc. użerania się z dziećmi to domena Basi, zaś 90 proc. obowiązków kuchennych należy do mojej działki. Podział ów dokonał się spontanicznie, ma jednak, gdy spojrzymy nań uważniej, swój głęboki, metafizyczny wręcz sens. Jego założenie wstępne (alfa, punkt wyjścia) jest bardzo proste: Basia jest dużo młodsza niż ja. Tymczasem, co łatwe jest do udowodnienia, dzieci postarzają, kuchnia zaś odmładza. Pracując więc konsekwentnie każde w swoim sektorze dojdziemy nieuchronnie do owego momentu spełnienia szczęścia, który Pierre Teilhard de Chardin nazywa "punktem Omega", a Mircea Eliade "coincidetio oppositorum".
To że dzieci postarzają jest oczywiste, więc w kilku tylko słowach. Zaczyna się od wizyt u przyjaciół wykrzykujących od drzwi na widok naszych synków: - Ach, jak oni urośli! Jest to jedna z głupszych uwag, jakie można wygłosić, gdyż o tym, że oni urośli my - rodzice, którzy kupujemy im bez przerwy nowe butki, koszulinki, spodenki etc., wiemy akurat najlepiej. Wypowiedź ta sprowadza się więc do konstatacji, że znowu upłynął czas i coraz nam - rodzicom bliżej do katafalku. O tym akurat też wiemy, choć niekoniecznie marzymy, żeby fakt przypominać.
Milej byłoby usłyszeć: - Ach, jakżeście zgrzybiali! Żyjemy wszakże w świecie obowiązkowych eufemizmów i przypominanie o tragedii ludzkiej egzystencji odbywa się za pośrednictwem zachwytów nad bachorami. - Ach, jaką oni mają piękną cerę! - Cholera jasna, toż wiem dobrze, że moje pożółkłe zmarszczki przemacerowane nikotyną nie są do oglądania zbyt przyjemne. - Jak oni się świetnie uczą! - Jakbym nie wiedział, że już się niczego nie uczę, a tylko zapominam, bo skleroza robi swoje.