Ameryka - pierwszy duży kraj, gdzie obalono królów i odrzucono arystokrację rodową - lubi polityczne rodziny. Gubernatorami zostali właśnie dwaj synowie prezydenta George´a Busha. Najstarszy 52-letni George, tyle że z literką W. przed nazwiskiem - w Teksasie, a 45-letni John Ellis (zwany Jeb) - na Florydzie. Jeśli w 2000 r. do wyborów prezydenckich staną republikanin George W. Bush i demokrata Al Gore - będzie to pojedynek dynastyczny - między synami znanych i głośnych polityków.
Sześć lat temu prezydent George Bush miał pełne prawo czuć się rozgoryczony. Nie zwieńczył swej długiej kariery politycznej drugą kadencją w Białym Domu, chociaż wyglądał na faworyta w wyborach. Przegrał batalię z nieznanym szerzej gubernatorem małego stanu Arkansas - Billem Clintonem. A przecież to właśnie on nadzorował przewlekłą ceremonię pochówku imperium radzieckiego (kadencja przypadła na lata 1988-1992), przeprowadził gładko zjednoczenie Niemiec, równocześnie negocjując z Michaiłem Gorbaczowem układ o ograniczeniu zbrojeń konwencjonalnych w Europie (CFE). W lipcu 1991 r. USA i ZSRR zawarły układ START (o ograniczeniu zbrojeń strategicznych), jeden z najdonioślejszych w historii, a Bush nie czekając na formalny rozpad Związku Radzieckiego złożył miesiąc później wizytę na Ukrainie i obiecał pomoc amerykańską tym republikom radzieckim, które przyjmą demokrację i gospodarkę rynkową. Bush zdążył jeszcze w miarę gładko wyprowadzić Gorbaczowa i wprowadzić Borysa Jelcyna, z którym w lipcu 1992 r. podpisał kolejne porozumienie rozbrojeniowe. George Bush był dobrym prezydentem w dramatycznych czasach przełomu. Nie zdobył jednak sławy ani uznania.
Dlaczego? Bo Amerykanie mają w nosie cały świat i niewątpliwe sukcesy w polityce zagranicznej Busha mało kogo obeszły. Publiczność amerykańska miała rządowi za złe, że zajmuje się jakimś tam komunizmem i Europą Wschodnią zamiast życiem w Los Angeles i nad Missisipi, gdzie akurat pogłębiała się recesja i biedniały środowiska czarnej mniejszości miejskiej.
Pogoda dla dynastii
Bush musiał pogratulować zwycięstwa Clintonowi, bardziej współczującemu biedzie i mniejszościom. I oto nadszedł jakże słodki tryumf zza politycznego grobu. W godzinie ogólnokrajowej porażki republikanów - bo w niedawnych wyborach do Kongresu powinni byli zagarnąć znacznie więcej (pisaliśmy o tym w POLITYCE 46) - obaj synowie Busha wygrywają w wielkim stylu nokautując demokratycznych rywali.