W szczerej rozmowie z dziennikarzem "Der Spiegel" Hans Münch, lekarz obozowy z Oświęcimia, przyznał: "Uratowałem wielu ludzi dzięki temu, że paru innych zamordowałem... Wyciągnąłem paru,
którzy poszliby do gazu. Przez to zapewniłem sobie czyste sumienie".
W 1947 r. przed sądem w Krakowie stanęło 40 członków załogi obozu w Oświęcimiu. Proces trwał trzy tygodnie i zakończył się wyrokiem. 23 skazanych powiesił kat, za 16 zamknęły się na lata bramy polskich więzień (wobec sześciu dożywotnio), tylko jeden - Hans Münch - został uniewinniony. Do dziś cieszy się dobrym zdrowiem i wolnością.
Czy polski Najwyższy Trybunał Narodowy słusznie zrobił ten jeden wyjątek? Czy znał wówczas całą prawdę? Centrala Ścigania Zbrodni Narodowo-Socjalistycznych w Ludwigsburgu podejmuje właśnie postępowanie, które ma wyjaśnić, czy w grudniu 1947 r. sąd w Krakowie nie uwolnił od winy i kary o jednego ze zbrodniarzy za dużo. W czym może tu pomóc polski wymiar sprawiedliwości? Udostępniając akta procesu w Krakowie. To wszystko. Lekarz oświęcimski Hans Münch przez 19 miesięcy pracował w obozowym Instytucie Higieny SS. Dokonywał tu eksperymentów medycznych na ludziach podczas badań nad malarią i związkami reumatyzmu z ropniami uzębienia.
To ci uratowani właśnie dali świadectwo przed polskim sądem, które sprawiło, że już po roku Münch wrócił do Niemiec. Świadkowie ci mówili wówczas: "Oskarżony był latarnią dobra i ludzkości pośród głupców i morderców" albo "Wychodził daleko poza granice ludzkości w czynieniu dobra".
W 1995 r. Münch przyjechał do Polski i wziął udział w jubileuszu wyzwolenia obozu w styczniu 1945 r. Przybył na zaproszenie jednej z więźniarek, mieszkającej teraz w USA. Jednakże sceny, słowa pojednania i przebaczenia, wypowiadane podczas tej uroczystości, zakłócił wybuch innej więźniarki (w 1945 r. kilkuletniej dziewczynki). "Dlaczegoście to zrobili!" - zawołała.
Czy jest zbrodnią poświęcić paru, by uratować wielu i czy postępowanie takie mieści się na przykład w stanie tzw. wyższej konieczności, znanym także prawu niemieckiemu?