Archiwum Polityki

Ślina na chodniku

W autobiografii "Wynaleźć samotność" napisał pan, że dopiero pobyt we Francji w latach 60. odkrył w panu pisarza. W wywiadach prasowych przesuwa pan tę granicę wcześniej. Kiedy właściwie postanowił pan zostać pisarzem?

Pisałem jako dziecko. Krótkie opowiadania o duchach. Potem wiersze. Okropne rzeczy. O tym, że będę literatem, wiedziałem mając 15 lat. Ale dopiero na studiach w Paryżu tłumacząc Mallarmego uświadomiłem sobie moje powołanie.

Co to znaczy powołanie?

Przekonanie, że muszę dzielić z kimś swoją wizję świata. Niezależnie od tego, jak bardzo jest ona ponura.

Skąd taka wrażliwość na literaturę francuską u nowojorskiego pisarza, zafascynowanego amerykańską kulturą masową?

Poezja francuska ma specyficzny ładunek nostalgii. A może stąd, że wiele lat mieszkałem w Paryżu i czuję do niej większy sentyment? Ale gdy pyta pan o ludzi, którzy ukształtowali moją wyobraźnię, to więcej zawdzięczam np. Kafce. Moje korzenie są europejskie. Babka ze strony matki pochodzi z Mińska. Rodzina mojego ojca związana jest z Galicją. Dziadek był polskim Żydem, a jeden z moich przodków tuż po wojnie został nawet burmistrzem Jerozolimy.

Na pytanie, kim pan jest, odpowiada pan...

Żydowskim pisarzem mieszkającym w Stanach.

Tematyka żydowska nie pojawia się jednak w pana twórczości stale.

Bo nie jest to najważniejszy problem mojego życia. Nie mam kłopotów ze znalezieniem własnego miejsca w Ameryce, gdzie wszyscy są obcy. A że nie czynię z tego centralnej kwestii, jak Roth czy Malamud... Należę do innego pokolenia. W przeciwieństwie do nich nie muszę sobie niczego udowadniać. Pytanie, które sobie stawiam, nie dotyczy osobności kultur, tylko ich współistnienia, czego jestem świadkiem żyjąc w Nowym Jorku i Paryżu.

W "Trylogii nowojorskiej" oraz w późniejszych pana książkach obsesyjnie powraca temat klęski; rozgoryczenia artysty nie potrafiącego porozumieć się z innymi, rezygnującego z profesji.

Polityka 44.1998 (2165) z dnia 31.10.1998; Kultura; s. 60
Reklama