Zanosi się na kolejną klęskę frekwencyjną. Zwłaszcza jeśli brać pod uwagę wygórowane oczekiwania autorów reformy administracyjnej państwa. Kampania jest na razie dla kandydatów, nie dla wyborców.
W wyborach lokalnych w 1990 r. frekwencja wynosiła tylko 42 proc.; w 1994 r. niespełna 34 proc.! Na razie chęć udziału w tych najbliższych deklaruje ok. 60 proc., ale to niewiele jeszcze znaczy. Czy politycy będą w stanie przełamać tę spadkową krzywą polskiej demokracji? Wiele wskazuje, że nie.
Zaskakująco pusty środek
Kampania wyborcza przebiega po raz kolejny według scenariusza: spektakularny początek - odpoczynek, czyli pisanie programu - intensywny finisz telewizyjny. Cechą charakterystyczną polskich kampanii jest przykładanie największej wagi do najmniej w istocie ważących jej elementów. Najbardziej namaszczone imprezy ostatnich tygodni to tzw. kampanijne inauguracje, firmowane przez kolejne komitety. Inscenizowane bitwy, pikniki, festyny, sponsorowane imprezy sportowe kosztują najmniej kilkanaście tysięcy złotych, a skierowane są przede wszystkim do własnych działaczy i zagorzałych zwolenników.
Inny obyczaj, który sporo kosztuje, a jest wydarzeniem li tylko symbolicznym (choć i to może za duże słowo) to krajowe konwencje wyborcze, pełne baloników, koszulek, znaczków i innych gadżetów, wspólnego śpiewania i zapewniania nawzajem o własnej doskonałości. Taką imprezę zrobiła ostatnio w warszawskim Teatrze Polskim Unia Wolności. Na pewno nie przyszedł tam nikt, kto Unii nie kochał już wcześniej.
Po zmasowanym ataku propagandowym związanym z inauguracją kampanii następuje dość krępująca cisza, wypełniona tworzeniem programów. Jeśli na dwa tygodnie przed wyborami słychać o intensywnym opracowywaniu koncepcji dla "ściany wschodniej", "dla Śląska" czy dla "małych i średnich przedsiębiorstw", to można i trzeba zapytać, dlaczego dopiero teraz. Trudno uwierzyć w fachowość czy realizm programów tworzonych za pięć dwunasta, jeśli były na to cztery lata poprzedniej samorządowej kadencji.