Archiwum Polityki

Świeża krew w żyłach

Tuż za miedzą rodzi się pieniądz, który może zdetronizować dolara. Za trzy lata zmaterializuje się w postaci banknotów i monet, ale miną kolejne trzy, nim ktokolwiek zaprosi nas do strefy euro.

Jak wiele unijnych inicjatyw, euro rodzi się niezbyt spektakularnie - pośród sporów o obsadę stanowiska pierwszego prezesa Europejskiego Banku Centralnego (EBC). W wyniku koślawego kompromisu został nim Holender Wim Duisenberg, ale musiał obiecać, że "dobrowolnie" zrezygnuje ze stanowiska przed upływem ośmioletniej kadencji na rzecz Francuza. Dziennikarze byli zniesmaczeni. Giełdy walutowe zareagowały spokojnie. W końcu to nie sam szef EBC będzie decydował. Ale nawet prasa francuska ubolewała, że upór prezydenta Francji znów uwypuklił różnice między państwami UE, podsycił nastroje nacjonalistyczne, osłabił i tak już przegrywającego w sondażach przedwyborczych kanclerza Helmuta Kohla.

Nieżyjący już poprzedni prezydent Francji François Mitterrand podchwycił w połowie lat 80. starą ideę wspólnej waluty, aby położyć kres wszechwładzy banku centralnego Niemiec (Bundesbanku) w Europie. W 1989 r. Paryż utwierdził się w przekonaniu, że unia walutowa jest konieczna, jeśli zjednoczone Niemcy mają pozostać konstruktywnym partnerem i odpowiedzialnym współprzywódcą Europy, a nie sterować w stronę nacjonalizmu i brutalnej dominacji nad mniejszymi i słabszymi sąsiadami.

Francja musiała przeprosić się z rygorem budżetowym i przystać na teoretycznie pełną - zagwarantowaną traktatem międzynarodowym - niezależność przyszłego banku centralnego. Musiała też przełknąć dodatkowe gwarancje dyscypliny budżetowej, wychodzące poza kwalifikujące do unii walutowej kryteria z Maastricht w postaci narzuconego przez Niemcy paktu o stabilności.

Niemcy nie chcieli też słyszeć o postawieniu na czele banku polityka - na przykład poprzedniego szefa Komisji Europejskiej Francuza Jacquesa Delorsa.

Polityka 37.1998 (2158) z dnia 12.09.1998; Gospodarka; s. 56
Reklama