Trwa pierwsza, dla wyborcy w istocie najważniejsza, faza kampanii: rekrutacja kandydatów na przyszłych radnych. Do obsadzenia jest ponad 60 tys. miejsc w radach wszystkich szczebli.
Zmobilizowanie kilkudziesięciu tysięcy kandydatów do samorządów (np. SLD chce wystawić ok. 50 tys., a Unia Wolności grubo ponad 30 tys.) okazuje się dramatycznie trudnym zadaniem, do którego polskie siły polityczne, po niemal dekadzie demokracji, wciąż nie są wystarczająco przygotowane.
Zwłaszcza że prawie wszystkie komitety wyborcze, może zresztą niepotrzebnie, wykazują ambicje wystawienia maksymalnej liczby kandydatów, jaką przewiduje ordynacja wyborcza (jest to np. dwukrotność liczby radnych wybieranych w danym okręgu wyborczym w gminie powyżej 20 tys. mieszkańców). W tych staraniach tkwi także cel praktyczny - pieniądze. AWS wymaga minimum 50 złotych od kandydata, UW co najmniej 100 złotych, SLD od 50 do 300 złotych, a najlepsze miejsca na listach będą kosztować na pewno znacznie więcej, z czym partyjni organizatorzy specjalnie się nie kryją (mówi się o kilku tysiącach złotych). Już tylko te podstawowe "opłaty wpisowe" zapewnią komitetom wyborczym po ok. 10 -15 mln zł.
Ugrupowania sięgnęły do najgłębszych rezerw kadrowych, po części nigdy dotąd nie używanych. Działacze partyjni w nieoficjalnych rozmowach przyznają, że wiele kandydatur przyjmują na słowo honoru. Zjawisko "kandydatów z drugiej ręki" prowadzi do dwojakiego rodzaju konsekwencji.
Pierwsza: partie w ograniczonym stopniu będą mogły ręczyć za merytoryczne, a zwłaszcza moralne kwalifikacje kandydatów. Możemy się więc spodziewać, że do rad wejdzie jeszcze więcej niż cztery lata temu ludzi przypadkowych, których uczynki nieraz spędzą sen z oczu partyjnym mocodawcom.
Konsekwencja druga, może jeszcze istotniejsza - utrata kontroli politycznej nad wybranymi radnymi.