Archiwum Polityki

Epoka kamienia toczącego się

Z okazji niedawnego występu w Chorzowie zespołu Rolling Stones liczni świadkowie wspominali z sentymentem ich koncert w warszawskiej Sali Kongresowej, który odbył się ponad 30 lat temu. Chciałbym i ja przyłączyć się jako jeden z wówczas obecnych, mimo że moja reakcja była, żeby użyć ulubionego krętackiego zwrotu, kontrowersyjna.

Był to tryumf muzyki rock, która co prawda nie była u nas nieznana, lecz od owej daty narzuciła się jako główny styl popularny, trwający do dzisiaj. Jednak wtargnięcie rocka było przyjęte krytycznie przez amatorów jazzu, do których ja również należałem. Jazz został wyparty przez muzykę, która bez niego nie mogłaby powstać, lecz stanowiła jego degenerację. Uporczywa monotonna melodia, z paroma powracającymi nutami, bywa że nie więcej ich jest jak trzy czy cztery, wykrzyczana ostrym chrapliwym tonem. Gitara elektryczna o płaskim, metalicznym, lepkim, jęczącym dźwięku. Ogłuszająca perkusja powtarzająca tę samą figurę rytmiczną. Tak wygląda rock, który nas zalewa: jego zadaniem jest nie dać treść do słuchania, lecz wprowadzić w jednostajny trans nastrojowy. Powodzenie mają nie śpiewacy władający sztuką muzyczną, lecz którzy potrafią narzucić sugestię emocjonalną, bardziej sposobem zachowania się niż wykonawstwem. Krytyka branżowa zajmuje się nie stylem, techniką czy inwencją, lecz ogranicza się do ustalenia, jakie miejsce muzyk zajmuje na liście sukcesów.

Otóż jazz dawał to wszystko, ale jeszcze bogactwo, które w porównaniu z rockiem wygląda na klasycyzm. Tu potrzebne jest sprostowanie. Czytam wspomnienia jazzmanów o ich prześladowaniu, jak to UB po koncercie biło ich w komisariacie, tym silniej, im muzyka była lepsza, więc starali się grać marnie, co im się udawało. Było jednak inaczej. Co prawda zdarzały się groteski. W 1957 r. do pochodu majowego przyłączyli się jazzmani. Gomułka na trybunie zapytał, co grają, usłyszał że "High Society", czyli "Wyższe Sfery". Wpadł we wściekłość, że uprawia się propagandę arystokracji, ale ktoś mu wytłumaczył, że ta melodia, odwrotnie, jest kpiną z dobrego towarzystwa. Jednak już w 1958 r. wystąpił w Warszawie Dave Brubeck, zaś firma Muza regularnie wydawała Armstronga, Ellingtona, Ellę Fitzgerald, nie mówiąc o podobnych płytach czeskich czy z NRD, łatwo dostępnych.

Polityka 35.1998 (2156) z dnia 29.08.1998; Kultura; s. 46
Reklama