Wieczorem tego dnia rząd i Bank Centralny Rosji zgodziły się faktycznie na 50-procentową dewaluację rubla. 19 sierpnia na giełdzie w Moskwie nastąpiło kolejne tąpnięcie. "Jeśli giełda byłaby barometrem sytuacji gospodarczej i politycznej kraju, to mielibyśmy do czynienia z rewolucyjnym kataklizmem o ogólnorosyjskim zasięgu" - ocenia sytuację wnikliwy politolog Wiaczesław Nikonow. Lider komunistycznej opozycji Giennadij Ziuganow nie używa trybu warunkowego. "Totalne bankructwo. To nie jest krach rubla. To krach Jelcyna" - stwierdza kategorycznie Ziuganow. Jednak sytuacja gospodarcza i finansowa Rosji, chociaż dramatyczna, nie grozi jeszcze katastrofą. Nawet astronomiczne długi państwa (suma wewnętrznego i zagranicznego zadłużenia sięga 200 mld dolarów) o niczym nie przesądzają - to niewiele ponad 40 proc. PKB Rosji. Wszystko teraz zależy od tego, jak rządowi Siergieja Kirijenki uda się zrealizować plan działań antykryzysowych.
Przejście do płynnego kursu rubla, który ma się wahać w przedziale od 6 do 9,5 rubla za dolar do końca br. (jest to właśnie owo przyzwolenie na dewaluację), pozwoli osłabić trwającą od początku roku presję na rosyjską walutę. Problem polega na tym, czy uda się utrzymać płynny, stopniowy spadek rubla, czy też runie on, grzebiąc ekipę młodego premiera, a może i samego prezydenta.
Drugie otwarte pytanie polega na tym, w jaki sposób rząd przeprowadzi wymianę krótkoterminowych obligacji państwowych (na których wykupienie potrzeba byłoby wydać w najbliższych czterech miesiącach 109 mld rubli) na nowe, długoterminowe papiery wartościowe, nie dopuszczając przy tym do bankructwa banków, które posiadają obecnie te obligacje. To, że część banków polegnie, nie ulega kwestii. Przewodniczący Stowarzyszenia Banków Rosyjskich Siergiej Jegorow ocenia, że z 1600 banków przetrwa połowa.