Od wieków do choroby przywódców funkcjonują dwa podejścia: najściślejsza tajemnica albo rozbrajająca szczerość. Tajemnica była regułą dyktatur. W ukrywaniu prawdy celowali Chińczycy: w odległej historii zmarli cesarze w beczce ze śledziami czekali na stosowny moment ogłoszenia sukcesji ludowi. François Mitterrand dyktatorem nie był, więcej, był zdeklarowanym demokratą, a w całe lata sfałszowanych komunikatów wplątał się sam pod wpływem szoku po śmierci prezydenta Pompidou, który zmarł w czasie sprawowania urzędu. Mitterrand w kampanii wyborczej 1981 r. obiecał, iż będzie co pół roku przedstawiał raporty o swoim stanie zdrowia. Ale w czasie walki o najwyższy urząd jeszcze mu nic nie dolegało. Raka wykryto w kilka miesięcy po zaprzysiężeniu i to z rokowaniami fatalnymi: lekarze dawali mu wówczas najwyżej trzy lata życia.
Prezydent nakazał najściślejszą tajemnicę i udało się jej dochować aż do 1992 r., kiedy nie można było już ukryć operacji prostaty u prezydenta. Ale nawet wtedy niewielu ludzi zdawało sobie sprawę, jak poważny był stan przywódcy. Mitterrand zmarł po 15 latach od fatalnej diagnozy. Jego lekarz i przymusowy powiernik natychmiast zrzucił z siebie ciężar tajemnicy stanu. Opublikował książkę "Wielki sekret", a szybkość, z jaką to zrobił, dowodziła, że tekst musiał mieć przygotowany dużo wcześniej. Książka wywołała burzę. Na wniosek rodziny zmarłego książka została szybko zakazana przez francuski sąd, ale powszechnie czytano ją w internecie.
Okazało się, że zdecydowana większość Francuzów (67 proc.) uważała, iż prezydent miał prawo do ukrywania swego stanu zdrowia. Kłamać czy mówić prawdę? W medycynie politycznej nie ma żadnych reguł, tak jak nie ma ich w samej polityce. Ówczesny przewodniczący Senatu René Monory, który gdyby Mitterrand zmarł w czasie piastowania stanowiska, objąłby je na okres przejściowy, uważał, że "prezydent zachował się nierozważnie obiecując raporty o swoim stanie zdrowia co sześć miesięcy".