Archiwum Polityki

Zapraszamy do katastrofy!

Bruce Willis, krótko ostrzyżony i o spojrzeniu zawsze zdecydowanym, jeszcze raz ocalił nasz świat, według moich obliczeń po raz piąty, i okazał się najwybitniejszym w historii kina zawodowym ratownikiem ludzkości od zagłady, tym razem w superprodukcji "Armageddon".

Jest to zapewne najbardziej rozdęte osiągnięcie gatunku, zwanego w żargonie fachowców "end-of-the-wordler", czyli końcoświatowiec: przeszło dwie godziny nagromadzenia efektów, używanych w podobnych produkcjach. Mamy więc kolosalne urządzenia: rakiety, maszyny, laboratoria, błyszczące metalowe przewody, których końca nie widać, ekrany pełne tablic migających we wszystkich kolorach, korytarze w postaci piętrowych rur z aluminium, które nie wiadomo dokąd prowadzą (przeważnie z jednego przejścia do drugiego), labirynt elektroniczny kompletnie niezrozumiały i którego sensu nawet nie próbujemy się domyślić, gapiąc się jak na poplątane arabskie ornamenty, nie wiadomo, gdzie się zaczynające i kończące.

Ale gdybyśmy żywili ambicję ogarnięcia tego natłoku, nie uda nam się to, bo raz po raz następuje eksplozja niszcząca instalację (najdłuższa przerwa, gdy nic nie wybucha, wynosi w przybliżeniu 8 minut), przy czym wyrwane z zawiasów mechanizmy, rozbite motory i płonące płaty lecą z impetem na nas tak, że kurczymy się odruchowo. Czemu towarzyszy nieprzerwany odpowiedni dźwięk: łomot katastrofy, gdy zaś jej nie ma, nieustający huk funkcjonujących urządzeń oraz dzikie ryki zagrożonych astronautów typu: "Naprzód!" "Cofnąć się!" "Wyłącz to!" - normalny dialog pojawia się tylko w brzmieniu szczątkowym. W dodatku gra bez przerwy kompletna symfoniczna orkiestra, co wygląda na szczytowy paradoks, jako że krzyki, maszyny i muzyka usiłują zagłuszyć się nawzajem, i co najdziwniejsze, udaje im się to wszystko trojgu. Widz wychodzi otumaniony, oślepiony i zdezorientowany, ale z poczuciem, że więcej go już spotkać nie może.

I właśnie o to chodziło. Nie jest to bowiem spektakl, który miałby na celu nakłonienie nas do zastanowienia się, mimo że ma za temat ostateczność: koniec świata, co wyraża ambitny tytuł, zaczerpnięty z Biblii.

Polityka 31.1998 (2152) z dnia 01.08.1998; Kultura; s. 42
Reklama